Wenecja jest czasoprzestrzennym kondensatem. Gdyby była zwykłym miastem, rozlewającym się naciekami przedmieść, upływ czasu w niej byłby prostszy, liniowy. Zamknięta, ściśnięta przestrzeń wyspy kondensuje czas. Einstein udowodnił jedność czasoprzestrzeni, ich nierozerwalność i wzajemny wpływ. Stąd błądzenie labiryntami weneckich ulic, kanałów i powroty w te same miejsca lub do przeszłości, bo czas jest tu zapętlony razem z przestrzenią.
M. Gretkowska Wenecja. Miasto któremu się powodzi (polecam)
Poniżej przestawiam kilka głównych powodów, dla których warto tam zabłądzić.
1. Możliwość obserwacji życia, które dzieje się na wodzie. I nie myślcie, że jeżeli byliście w Wenecji Północy/Wschodu/Podwieczorka/jakiejkolwiek innej podróbce, to wiecie, o co chodzi.
Sama obecność kanałów to nie wszystko. Tu woda podpływa pod drzwi budynków. Obmywa stoliki restauracji. Kanał to ulica, wzdłuż której często nie ma chodników, więc piesi przemieszczają się innymi trasami. Mosty zamiast przejść dla pieszych - bardzo dobre rozwiązanie, płynny ruch na obu płaszczyznach, jedynie gondolierzy muszą się schylać. Brak samochodów czy innego transportu kołowego (rowery też są zabronione!), a więc wszelkie bagaże, produkty spożywcze, paczki, butelkowane wody, hotelowe pranie i śmieci przewożone są motorówkami.
Motorówki, gondole, tramwaje wodne. Kiedyś kanałów było więcej, zasypano je. Jedna z kilku krzywych weneckich wież kościoła jest przechylona dlatego, że pod ołtarzem płynie woda.
2. Widok Placu Świętego Marka przed burzą.
Plac jak plac. Duży, prostokątny, z prawie nudną elewacją prokuracji. Strzelisto-obła sylwetka Bazyliki, w której każda kolumna zdaje się mieć nieco inny odcień, a wnętrze oślepia blaskiem złota złupionego podczas czwartej krucjaty. Maurowie nieuchronnie wybijający godziny nad zegarem zaczynającym się od osiemnastej.
Dlaczego przed burzą a nie w jasny, słoneczny dzień? Niebo jak znad Mordoru na tle tych strzelistych wież i tych Maurów, przypominających o przemijaniu. Ludzie chodzący chaotycznie, szamotane wiatrem chusty i szale po pięć euro, stada gołębi latających bardziej chaotycznie niż ludzie chodzą. Jedyne, czego mi brakowało, to jakiś podniosły utwór Vivaldiego w tle.
3. Kawa we Włoszech jest tańsza niż w Polsce*
...i to nawet w Wenecji, w której roi się od turystycznych pułapek.
Sprawia to, że masz ochotę przystanąć w malowniczej uliczce i napić się kawki albo czegoś innego co chwila (co zresztą robiliśmy). W Polsce picie kawy na mieście wydaje się prawie luksusowe, tam jest normalne. W Polsce osiem razy zastanowię się przed pójściem na kawę za dwie dychy, jeśli za tą samą cenę mogę kupić sobie kebaba, którym się najem. Smutna rzeczywistość. W Wenecji też są kebaby (niewiele), ale świeża pizza sprzedawana na kawałki smakuje o wiele lepiej i sprawia, że częściej masz ochotę mówić prego albo grazie.
*nie licząc Placu Świętego Marka, gdzie można dostać espresso za jedyne 9 euro (a w Cafe Florian pewnie jeszcze więcej)
4. HISTORIA.
Po przeczytaniu półtorej książki o Wenecji uświadomiłam sobie, że prawdziwe zrozumienie tego miasta wymaga głębszego skupienia. Po przejściu jej wzdłuż i wszerz uświadomiłam też sobie, że jest znacznie większa niż na przykład maltańska Valletta i nawet tydzień to zbyt mało by poznać wszystkie zakamarki.
Historia Republiki Bobrów (jak inaczej nazwać miasto stojące na dziesięciu milionach drewnianych pali) jest tym bardziej fascynująca, im bardziej się w nią wgłębisz.
Warowne miasta na wzgórzach lub przy ujściach rzek? Po co, lepiej osiąść na bagnistej lagunie, uciekając w V wieku przed barbarzyńcami. Stopniowo łączyć wysepki (każda z własnym kościołem, dlatego są na każdym kroku), zasypując kolejne kanały, i stworzyć potęgę, ale w stylu republiki, która przetrwała 1000 lat, a upadła dlatego, że za bardzo osiadła na laurach.
Wenecja, miasto miłości. Trzy słupy stojące przed Bazyliką były kiedyś szubienicami, a pomiędzy dwiema majestatycznymi kolumnami z widokiem na San Giorgio Maggiore (fasada kościoła dosłownie wyłania się z wodnej toni) torturowano więźniów przed wykonaniem wyroków śmierci.
Drewniane altany na dachach domów wyglądają bardzo malowniczo. Patrząc na nie warto pamiętać, do czego tak naprawdę służyły w czasach Tycjana - do suszenia włosów moczonych w moczu w celu uzyskania złocistego blondu.
Nazwa Mostu Westchnień nie ma w sobie zbyt wiele romantyzmu, bo wzięła się od westchnień skazanych prowadzonych do więzienia.
A most Ponte delle Tette nawiązuje do tego, co wprost nazywa, czyli eksponowanych wdzięków prostytutek. Miłość ma wiele odcieni.
Sklepy z ręcznie robionymi maskami karnawałowymi wyglądają bardzo wenecko, ale to, co utkwiło mi bardziej podczas lektury jednego z przewodników to uliczne antysikacze. I to ich szukałam po całym mieście, ciesząc się, że jakiś znalazłam. Praktyczność ponad sztukę.
Tycjan, Vivaldi, Marco Polo, Casanova, Tintoretto, Giorgione, Monteverdi, Veronese. Tyle znanych artystycznych nazwisk przewinęło się przez to miasto, że łatwo kogoś pominąć. Może dlatego zapomnieli o choćby pomniku dla Vivaldiego. Marco Polo też jakoś słabo upamiętniony - jedynie mały mostek nazwany jego imieniem i dom, mniej imponujący od 99% innych weneckich domów.
Nie dziwi mnie już, że miasto hipnotyzuje i inspiruje. Pod względem kulturowym, politycznym, ekonomicznym i gastronomicznym. Bo kto normalny wrzuca oliwki do Aperola? Chyba tylko potomkowie tych, którzy stworzyli najdłużej nieprzerwanie funkcjonującą republikę w historii, albo tych, którzy malują Maryję o zbyt ekspresyjnym - jak na średniowiecze - wyrazie twarzy i mowie ciała.
Albo tych, co budują ładne mosty, potem zapominają na kilkaset lat, jak je budować, więc później dochodzą do wniosku, że ten, co już stoi, to robota diabła. Ale to spoiler, więcej o tym w kolejnym odcinku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz