sobota, 15 czerwca 2024

A Place for my Linkin Park

Kilka dni temu minęło 12 lat od koncertu Linkin Park w Warszawie. Mojego pierwszego koncertu Linkin Park i pierwszego dużego koncertu w ogóle. Czerwcowy, gorący dzień, w połowie spędzony pod bramą stadionu, a w drugiej połowie - na jego płycie, pilnując miejsc w dość atrakcyjnej odległości od sceny. Ciężkie glany i wszyscy znajomi w takich samych, zaprojektowanych specjalnie na to wydarzenie, koszulkach. Fisz Emade Tworzywo, De La Soul, Garbage, i w końcu oni.

Wspominanie to ciekawa rzecz. Od dawna nie słucham Linkin Park, a na koncerty nie chodzę wcale, jeśli już, to lokalnie. Ale nadal bardzo dokładnie pamiętam to uczucie ekscytacji, gdy członkowie zespołu pojedynczo wchodzili na scenę przy pierwszych dźwiękach A Place for my Head. Cisza po intro, o ile ciszą możemy nazwać krzyki i piski kilkudziesięciotysięcznej widowni. Efektowne wejście rapującego Shinody, a potem Chestera przy refrenie. Widok flagi z naszymi podpisami zwisającej z keyboardu Mr Hahna. Gdybym miała zrobić ranking najbardziej znaczących momentów koncertowych w moim życiu, to to jest zdecydowany numer jeden. 

Łatwo stworzyć ten ranking, bo nie byłam osobą, która jeździłaby na koncerty ulubionego zespołu po całej Europie, a wręcz bardzo dużo mi do tego brakowało. Przed pierwszym koncertem z ledwością rozróżniałam członków zespołu. Czułam większą więź z ludźmi z internetowego forum (tak, to te czasy, gdy internetowe fora były popularne, a na tamtym konkretnym stworzyliśmy bardzo fajną społeczność. Szkoda, że nie ma już tej strony i nie mogę poczytać jakie głupotki pisaliśmy w Polityce zagranicznej ostatnich Jagiellonów).

nie mogę znaleźć żadnych własnych zdjęć z tego wydarzenia, chyba nawet żadnych nie robiłam - śmieszne, jak sposób przeżywania wszystkiego zmienił się w ciągu ostatnich 12 lat. Teraz bez obszernej i szczegółowej fotorelacji by się nie obeszło

Byłam na Linkin Park w Warszawie i dwa lata później we Wrocławiu, ale już jak rok po tym grali w Rybniku, to sobie odpuściłam. Doceniając wszystkie pozytywne koncertowe doświadczenia i emocje, dostrzegałam też ich niedogodności, czyli zmęczenie, tłum, kilka do kilkunastu godzin bez jedzenia i chyba nawet picia, bez toalety, spanie gdzie popadnie albo nie spanie wcale. Na początku koncertu w Warszawie zepsuł mi się suwak plecaka i przez cały koncert trzymałam go w rękach przed sobą. Nie, żeby w tamtym momencie mi to szczególnie przeszkadzało.  

Powtarzalność ma wpływ na wspomnienia. Warszawa 2012 to było naprawdę coś, bo było pierwsze i jedno z niewielu. Wrocław był okej, ale nawet nie pamiętam piosenek, które wtedy grali (utkwiło mi przede wszystkim to, że nie zagrali Rebellion, na które skrycie liczyłam).

Ostatnio pisałam o tym, że zapominanie sprawia, że ponowne przeżywanie tych samych doświadczeń może okazać się równie atrakcyjne co za pierwszym razem. Cóż, to prawda, ale jednak nie zawsze i nie do końca. Gdy za pierwszym razem skończyłam czytać Władcę Pierścieni, to spędziłam resztę dnia (a może i część następnego), płacząc prawdziwymi łzami i czułam się tak, jakbym straciła przyjaciół. Byłam w liceum. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek w przyszłości zareagowała równie emocjonalnie na jakąkolwiek powieść. Co to właściwie jest? Magia pierwszego razu czy nastoletnia skłonność do wzruszeń? A może obu tych rzeczy po trochu? 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz