Gdy podjęłam decyzję, że po zakończeniu licencjatu spędzę rok na Malcie, początkowo byłam zachwycona i podekscytowana. Później przywykłam do tej myśli. A jeszcze później... No cóż.
Tuż przed wylotem byłam kłębkiem nerwów i rozpaczy. Nie tylko dlatego, że utwierdzałam się w przekonaniu, iż moja walizka nie przejdzie kontroli wymiarów (4 cm poza limit to nie żarty).
Pomyślałam: tak, Anu, właśnie tak się to robi. Doskonale.
Zostawiasz życie, które lubisz. Z własnej, nieprzymuszonej woli oznajmiasz wszystkim: wyjeżdżam, pa, było fajnie.
I wyjeżdżasz.
Do kraju, o którym wiesz, że latem jest gorąco, a zimą zimno, że mówią dziwacznym językiem, ale poza tym nie za wiele.
Nie przesadzam. Nazwę miejscowości, w której obecnie mieszkam, poznałam półtora tygodnia przed wylotem.
Mela to najczęściej używane maltańskie słowo. Podobno najczęściej. I oznacza kompletnie nic, przynajmniej tak wywnioskowałam, a Google tłumacz mówi, że to po prostu "następnie". W praktyce służy jako przecinek, kropka, wykrzyknik, wstęp to wypowiedzi.
Więc jestem tu.
Wyspa o powierzchni zbliżonej do Krakowa - za każdym razem, gdy przypominam sobie ten fakt, przeżywam zmieszanie podobne do tego, gdy powiedziano nam, że Tatry są mniejsze od Warszawy.
Wszystko jest inne.
W s z y s t k o.
I to będzie główna myśl przewodnia mojego nowego bloga, a raczej starego w nowej odsłonie, a raczej nowego w starej odsłonie, albo czegokolwiek.
Czekam na wenę i piszę o Malcie.
Dopiero gdy jesteś w innym miejscu (mam na myśli w innym miejscu jako normalnie funkcjonujący człowiek, a nie jako turysta, no chyba że dociekliwy i wnikliwy bardzo turysta), dostrzegasz złożoność świata.
Każdy najdrobniejszy element rzeczywistości jest ciekawy, bo jest inny, nie wiem czy rozumiesz, co mam na myśli.
Od teraz piszę o Malcie /jak będę w Japonii, to o Japonii, bo to też będzie spory bagaż wrażeń/.
Ale muszę dawkować ciekawostki, poza tym przydałaby się drzemka przed pracą.
I obiadem.
Praca w restauracji daje nieprzeliczalne korzyści (no dobra, jedną: jedzenie). Nie jestem pewna, ile mi płacą za godzinę, ale to nie ma znaczenia, bo idę tam, żeby się najeść i ewentualnie dowiedzieć, że po bułgarsku dynia to cuszki (??), a arbuz to dynia.
Wspaniale.
Wpadaj tu czasem, i proszę Cię, czytelniku, wyobraź mnie sobie.
(jeśli sprawię, że mój laptop będzie normalnie działał, będą też zdjęcia)
(jeśli sprawię, że mój laptop będzie normalnie działał i zainstaluję na nim Lightworks, będą też filmy)
Tak trzymaj Anu! Zdjęcia bułgarskich dyń obowiązkowo. Niech wena będzie z tobą!
OdpowiedzUsuń