Jako w miarę dorosła, świadoma otoczenia osoba nigdy jeszcze nie przeżyłam śmierci nikogo bliskiego.
Teraz też nie.
Z reguły nie mam skłonności do wyolbrzymiania znaczenia pewnych elementów kultury masowej w moim życiu. Tak mi się wydaje. Zwłaszcza muzyki - słucham jej dla czystej przyjemności odbierania dźwięków, które do siebie pasują, a jeśli tekst w danym momencie odzwierciedla moje życie albo jestem w jakikolwiek sposób w stanie go dopasować do swojego stanu, czuję pewną magiczną, acz ledwo uchwytną więź z wykonawcą. I tyle, nie śledzę ciekawostek z życia prywatnego i nieprywatnego zespołów ani nie marzę o spotkaniu z nimi.
Gdy zaczęłam słuchać Linkin Park, przez długi czas nie byłam w stanie rozpoznać członków na plakacie i Marta się ze mnie śmiała. Nawet przez kolejne 6 lat ledwo interesowałam się ich działalnością, poza tym, że chętnie słuchałam muzyki, którą tworzyli. Od jakiegoś czasu (dłuższego) nawet to nie. Ostatnio byłam dość podekscytowana przy The Hunting Party, a z ostatniego krążka nie przesłuchałam chyba jeszcze nawet wszystkich utworów.
Jednak stwierdzenie, że to Linkini w dużej mierze ukształtowali osobę, którą teraz jestem, nie będzie wyolbrzymieniem ani przesadnym sentymentalizmem. To ich muzyka sprawiła, że słucham głównie takich gatunków, jakich słucham, to ich koncert był pierwszym dużym koncertem, na jakim byłam, i rozpoczął falę kolejnych (nie tak dużą, nie jestem koncertową osobą, w porównaniu do wielu moich znajomych, ale jednak).
Ale samo to jeszcze niewiele znaczy. Gdyby nie oni, nie powstałoby forum, na którym poznałam masę ludzi. To drugie internetowe miejsce, po forum Gone, które doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem.
Ludzie z lp.pl, którzy to czytacie, wiedzcie, że poznanie Was (wszystkich) w internecie, a później większości z Was również na żywo, było cennym i budującym doświadczeniem. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś Was gdzieś złapię, przy jakiejkolwiek okazji.
Dobrze, czuję, że powinnam zmienić ton, bo początek ostatniego akapitu zaczyna brzmieć tak, jakbym miała Was nagle przestać znać lub jakbym sama żegnała się ze światem.
Gdy dowiedziałam się, że Chester nie żyje, byłam skołowana. Chwila minęła, zanim znalazłam odpowiednie słowo, ale właśnie tak: nie wstrząśnięta, nie zrozpaczona, tylko skołowana. Nagle 90% treści podczas przewijania Fejsbuka było albo informacją o samobójstwie, albo takim czy innym wyrażeniem smutku. Cała tablica w Chesterach. Czytałam wpisy ludzi, którzy płaczą i nie wiedzą co mają zrobić ze sobą i swoją rozpaczą.
Ja tego tak nie odebrałam, raczej jako zamknięcie pewnego etapu w życiu (co też jest bardzo duże i kilkanaście minut siedziałam w ciemnym pokoju patrząc tępo w pustkę).
Miałam jedną myśl: "mogłam jechać do Krakowa". Być może mogłam, ale to by niewiele zmieniło.
Trzeźwo myśląc, ten etap i tak już dobiegał końca albo przynajmniej zmniejszał się tak, że prawie go nie widać, skoro nie słuchałam LP prawie wcale, a na forum wiało pustkami.
To trochę takie uczucie jakby... Może tego typu porównanie zabrzmi bezdusznie, ale to tak jakby pół życia jeść arbuzy (na przykład) (arbuzy podstawą zbilansowanej i pełnowartościowej diety), po jakimś czasie przestać, po czym ktoś dwa lata później powie ci: "słuchaj, nie będzie już nigdy arbuzów. Żadnych". I jest ci przykro, jest ci pusto w środku, chodzisz z błędnym spojrzeniem przez pół dnia, ale nic poza tym, bo i tak ich nie jadłeś. Masz za to przyjaciół, których poznałeś podczas zbierania, krojenia, chłodzenia i jedzenia arbuzów.
Mimo wszystko jednak: Chester, co ty narobiłeś.
Ta wiadomość była jak widok niedźwiedzi polarnych grających w pokera na leśnej polanie. Niby nie całkowicie niemożliwe, ale nie jest to coś, czego się spodziewasz, gdy tak po prostu wracasz do domu po normalnym dniu.
(o ile jakikolwiek dzień na Malcie jest normalny)
(więcej później)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz