piątek, 15 września 2017

[Malta] Rozdział 1. Słońce

Otwieram oczy. Spoglądam na ten kawałek nieba i górnych pięter budynków, które widać przez otwarte drzwi balkonowe. Chwilę później w rogu pomiędzy sufitem jednego a ścianą drugiego, wyższego, przyczepionego do niego, pojawia się malutka żółta kropka.
I rośnie.
To Słońce.

Uważam to za magiczne i niemal romantyczne: obserwowanie, jak żółta kulka unosi się ku górze i czerpanie z tego motywacji, by ruszyć się samemu. Dzień wcześniej patrzyłam na tą samą kulkę opadającą powoli i chowającą się za sąsiednim półwyspem.
W lipcu było gorzej. Słońce budziło mnie bezlitośnie, oślepiając zanim zdążę otworzyć oczy, powodując jedną i tą samą pierwszą myśl każdego ranka: "BORZE JASNO GURGH". I tak samo każdego ranka pierwszą czynnością było wstanie i zasunięcie rolet. Gdyby ktoś próbował podpowiedzieć mi, że po co, skoro mogłam zostawić je zasunięte wieczorem, by mieć spokój rano, zwłaszcza gdy nie muszę wstawać do pracy czy gdziekolwiek: nie, gdybym to zrobiła, nie dałoby się zasnąć z gorąca i duchoty.
Więc tak, końcówka lata jest lepsza. Słońce tylko zaznacza swoją obecność. Mówi: Anu, jestem, czas żyć, a spróbuj tylko wyjść z domu, poczujesz moje mordercze promienie.
Naprawdę, to jest tak właśnie. Gdy idziesz w południe wzdłuż promenady, na której nie rosną żadne drzewa, a budynki są niskie i oddalone, myślisz: jeśli w ciągu pięciu sekund nie znajdę się w wodzie albo przynajmniej w cieniu, u m r ę. Podkreślam ten fakt, bo słyszałam, że w Polsce jest w tym momencie dwanaście stopni. 

Bardzo lubię usytuowanie mojego balkonu. Poza tymi pobudkami w lipcu. Ale nawet w najdłuższe dni w roku słońce chowa się za ścianą budynku jeszcze przed południem; przez resztę dnia mogę siedzieć w cieniu i
a) oglądać ludzi na ulicy (nie czując się jak starsza pani w oknie, bo nie jestem starsza, nie jestem w oknie, poza tym to trzecie piętro, więc mnie nie widać)
b) śmiać się po cichu albo na głos ze skąpanych w słońcu balkonów naprzeciwko
c) obserwować postępy budowy na placu obok (nie wymaga to szczególnie wnikliwej obserwacji)
d) rozmawiać z gołębiami (wczoraj jeden wleciał mi do pokoju)
e) siedzieć po prostu. Bo gdy pracujesz jako kelner, zaczynasz doceniać czynność siedzenia.

Dlaczego zaczynam pisanie o Malcie od słońca?
Bo było tu pierwsze. Bo ono tu wszystko ustawia. Bo zmienia moje postrzeganie. 
Sprawia, że mam ochotę funkcjonować wyłącznie w nocy i dobieram ścieżki codziennego przemieszczania tak, by iść jak najdłużej w cieniu (i z górki, ale o ukształtowaniu terenu może napiszę w kolejnym poście). Powoduje, że nie mogę kupić dżemu o godzinie czternastej w normalny dzień roboczy, że dla załatwienia czegokolwiek w stolicy muszę wyjechać wczesnym rankiem, by zdążyć do południa, a także to, że sama robię się senna po obiedzie (jeśli jem go o normalnej porze*). 

Gdy wujek pakował się na Maltę, jakoś dwa tygodnie temu, spytał, ile razy założyłam długi rękaw do tej pory.
Ani razu.
Raz zdjęłam. Kilkanaście minut po wylądowaniu samolotu z Polski.
I tak jest do tej pory. Mama śmieje się ze mnie, że marznę, gdy mówię im, że temperatura w mieszkaniu spadła do 27.
Jeśli zrobi się tak zimno, że założę bluzę albo sweter, chyba poświęcę temu osobny wpis, bo tak będę podekscytowana. 

Ciao!

*jeśli o nienormalnej, to też, bo w pracy karmią mnie rybą z frytkami/ryżem między 23 a północą. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz