środa, 18 października 2017

[Japonia] To eat or not to eat

Pierwszy poranek w Fukuoce. Wchodzimy do supermarketu. Jesteśmy w supermarkecie. Zaczynam się śmiać.
Tak naprawdę to nie wiem czego się spodziewałam: albo tego, że przynajmniej część produktów będzie miała napisy po angielsku, albo że po opakowaniu będzie wiadomo mniej więcej, co jest czym. Albo że zawsze w zakupach będzie mi towarzyszyła jakaś Japonka.
Więc co robi zimowy kalafior, gdy wchodzi do sklepu po drugiej stronie planety? Jest rozdarty pomiędzy oczywistą potrzebą próbowania nowych rzeczy a trzymania się tego, co znane i bezpieczne. Tylko że to, co znane i bezpieczne albo nie istnieje praktycznie w ogóle (większość nabiału, pieczywo), albo jest kosmicznie drogie (owoce). To, co widzi przede wszystkim, to niekończące się półki produktów niepodpisanych w żadnym znanym języku, gotowych i półgotowych pakowanych dań, rybnych przekąsek, onigiri i nie wiadomo czego jeszcze. 


Praktycznie jedyna forma owoców, z którą miałam styczność (ale smaczne)

Najważniejsze zasady podczas jedzenia czegokolwiek są następujące:

1. Nigdy nie spodziewaj się smaku, którego się spodziewasz, bo na 99,87% będzie on inny.  Serio. Nawet niewinnie wyglądający cukierek cytrynowy (słony jak fiks, męczyłam się przez połowę podróży pociągiem).
Również ważne: naucz się podejmować decyzje jedzeniowe oparte na - na przykład - kolorze etykiety, bo w żaden inny sposób nie dowiesz się, z czym jest dane onigiri (japoński odpowiednik kanapki w kształcie trójkąta z ryżu, owiniętego wodorostem, z czymś w środku).


Być może z tuńczykiem

2. Jeśli stworzysz w głowie najbardziej abstrakcyjny rodzaj jedzenia, prawdopodobnie możesz znaleźć to na półce w sklepie albo w restauracji w Japonii. Im bujniejsza wyobraźnia, tym lepiej. 

3. NIGDY NIE JEDZ MARYNOWANYCH ŚLIWEK.
To znaczy tak: ja spóbrowałam, od razu pierwszego poranka w Japonii, i nie żałuję, że to zrobiłam, bo przynajmniej wiedziałam, co omijać najszerszym łukiem przez kolejne dwa tygodnie. 
To gorsze doświadczenie niż przegrzebki i głowy kalmarów. 

Jeśli chodzi o typowo japońskie potrawy, które jadłam i których nazwy potrafię powtórzyć:


Sushi (oczywiście)


Z sushi jest tak, że przed Japonią próbowałam go dwukrotnie. Po Japonii - tylko tyle, co dostałam w Ocean Basket. Więc nie mam zbyt dużego porównania. Japońskie jest pyszne, zwłaszcza to łososiowe, które na powyższym zdjęciu widać na pierwszym planie (z pałeczkami). Większy wybór, niż gdziekolwiek indziej widziałam - dużo dziwnych rzeczy, z czego sushi z jajkiem nie było najbardziej osobliwą. Część tylko obserwowałam albo patrzyłam, jak inni się tym zajadają, bo miałam - nadal mam - problem z przekonaniem swojego mózgu do tego, że ośmiornica jest jadalna.

Bardziej niż sam smak sushi (normalna rzecz w Japonii, gdzie 80% potraw to taka czy inna kombinacja ryżu, wodorostów i ryb) byłam oczarowana tym, jak działa sama restauracja (conveyor belt). Siadasz przy stoliku, dostajesz darmową wodę lub zieloną herbatę (chyba we wszystkich tak jest) a obok, na specjalnej taśmie, kręcą się talerzyki z różnymi rodzajami sushi. 


Bierzesz to, na co masz ochotę, a przed wyjściem płacisz za liczbę opróżnionych talerzyków. Poza tym, można zamówić cokolwiek - nie wszystko się kręci, więc jeśli chcesz coś, czego nie widzisz, wybierasz to na specjalnym ekranie nad stolikiem i jedzenie po chwili podjeżdża do ciebie na innej taśmie, o jeden poziom wyżej niż ta normalna. 
Dla mnie magia. 



Ramen


Nie jestem fanką zup, ale to było wyborne. I rewelacyjnie sycące. Nie umiem do końca zdefiniować smaku. Na pewno było to dość gęste, z makaronem, czymś zielonym, półtwardym jajkiem, mięsem i grzybami mun.
To nie żart, akurat na zdjęciu widać tylko łyżkę, ale również zupy w Japonii je się pałeczkami. 


Onigiri


Te, które robiłyśmy własnoręcznie z Japonkami, nie mają w środku ryby albo paskudztw (istnieją też takie z marynowaną śliwką, ośmiornicą, dziwnymi lepkimi glonami) tylko są samym ryżem zmieszanym z dodatkami (nie pytajcie mnie, czym są dodatki). Najzabawniej jest, gdy musisz to formować, bo bierzesz kulkę gorącego ryżu (bardzo) i przerzucasz ją między dłońmi. Potrzeba wprawy.

Okonomiyaki


Coś w rodzaju naleśnika albo pizzy z jajek, kapusty, mąki, wody i pewnie czegoś jeszcze z dodatkiem owoców morza albo (alternatywnie) (tj. dla mnie) z bekonem. Dość dobre, trudno mi wydać osąd, bo jadłam tylko własnoręcznie robioną wersję. 





Zielona herbata

Zabawna rzecz z zieloną herbatą: jest okropna. Gorzka, ale nie wiem, czy posłodzenie tego pomogłoby w jakikolwiek sposób. Już w samolocie koreańskich linii doszłam do wniosku, że wolę nie, ale to zbędny wniosek, bo i tak w Japonii podawali ją do wszystkiego. 
Co gorsze, zielona herbata to nie tylko zielona herbata do picia, ale też mnóstwo słodyczy o tym smaku, dodatkowo region, w którym byłam, słynie z nich.

Jeszcze nigdy nie jadłam tak gorzkiego loda. 

Zupa miso


Na powyższym zdjęciu mamy pieczono-wędzono-jakiśtam węgorz (bo jest bardzo presentable), zupa miso to tylko dodatek (w prawym górnym rogu), który działa trochę podobnie do zielonej herbaty: do wszystkiego. Śniadania, obiadu, czegokolwiek, jeśli nie masz miseczki zupy miso, posiłek się nie liczy.
Nie powiedziałabym, że jest najpyszniejszą rzeczą na świecie. Taki słony rosół, czasem z wodorostami, czasem z czymś trudnym do zidentyfikowania albo pozbawionym smaku. Po kilku dniach miałam dość.

Słodycze z czerwonej fasoli


Sama nie wiem, dla mnie nie brzmiało to zachęcająco, ale przeczytałam, że zjedzenie ciastka ryżowego z czerwoną fasolą w Dazaifu przynosi szczęście. Więc zjadłam. I było dobre. Słodkie w normalny sposób. Gdybym nie wiedziała, nie powiedziałabym, że to czerwona fasola. 

Kluski śląskie z owocami w cydrze


To ma oczywiście jakąś nazwę, jakiś czas temu nawet ją pamiętałam, ale generalnie to jest właśnie to. Kluski jak u babci, ale na kształcie i smaku samej kluski podobieństwa ze Śląskiem się kończą, bo to jest na słodko, zanurzone w cydrze i z owocami z puszki. 
Zaskakująco pyszne połączenie. 
Istnieją też taki nabijane po trzy na patyku i oblane czymś w rodzaju syropu klonowego, ja tego nie jadłam, bo zajadałam się fioletowymi kulkami (poniżej).

Inne: 


Burger - japoński odpowiednik McDonalds jest lepszy od McDonalds. I podają jedzenie jakoś tak dziwnie w koszykach.

Chleb - najnormalniejszy, jaki znalazłam, bez komentarza.

Jakaś tempura na patyku, 8/10

Tu jest napisane po japońsku: nigdy nie piłeś i nigdy nie wypijesz niczego równie pysznego (naprawdę)

Okazuje się, że japońskie maślane bułeczki nie są o smaku masła, tylko z masłem w środku, co jest pomocne i ważne, bo możesz je (masło) wyjąć ze środka (i masz na czym usmażyć jajecznicę rano)

Lody winogronowe - w przeciwieństwie do zielonoherbacianych jedne z lepszych, jakie jadłam kiedykolwiek.
I bułeczkonaleśniczki z syropem klonowym albo czymś co tak smakuje.

Chrupki o smaku zielonego groszku. Uwierzcie, opakowanie wygląda lepiej niż smakuje zawartość, a jak widzicie, nie wygląda zbyt dobrze (choć nadal, gdybym miała wybierać pomiędzy tym a niegotowanym ramenem o smaku winogronowej fanty, trudno byłoby mi podjąć decyzję, co jest paskudniejsze)

Przykładowe bento (japoński lunchbox) - dziwna sprawa: ryba na mięsie mielonym i ryżu, z jajkiem i imbirem, dodatkowo plastikowa trawa (no dobra, nic nie przebije bento z ryżem, makaronem i ziemniakami w jednym zestawie)

NAJPYSZNIEJSZA NA ŚWIECIE FIOLETOWA MIĘKKA KULKA z puszystym nadzieniem i serwowana na zimno (pakowana na wynos ze specjalnym woreczkiem wypełnionym lodem, tzw cool manem)

Kupa
...
Żartuję. Nie do jedzenia.


Nie jestem pewna, jak to podsumować.
Lećcie do Japonii.


I was dreaming of bigger things and
wanna leave my old life behind

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz