poniedziałek, 21 grudnia 2020

Czy 2020 mógł w ogóle być fajny / Could 2020 even be nice

[English below]

Gdy jadę samochodem i zatrzymuję się na światłach, słuchając wiadomości radiowych, moja dłoń nieświadomie kieruje się ku klamce, by wyjść i nie musieć wiedzieć nic już więcej o koronawirusie, szczepionkach, godzinie policyjnej, protestach, politykach, dziurach w budżecie, nienawiści, nowych podatkach oraz że dobrej pogody życzy nasz sponsor. 
Tak, długie zimowe wieczory mogą być przygnębiające. Szczególnie przygnębiające mogą być  w czasie pandemii, gdy ciągle jeszcze próbuję uporać się z odwróconym szokiem kulturowym po powrocie do kraju i gdy moim głównym uczuciem na co dzień jest tęsknota. 

Jest jednak - jak zwykle - pozytywny element tego wszystkiego. Taki jak święta. Przereklamowane i komercyjne, ale nadal sprawiają radość. Jak niespodziewany śnieg.  Albo jak koniec roku. Tym, co pod koniec roku - każdego roku - działa najlepiej na moje samopoczucie jest ogólna refleksja i wniosek, że jednak mam całkiem fajne życie, bo ten rok okazał się lepszy i bardziej bogaty w doświadczenia od któregokolwiek poprzedniego. 

Wydawałoby się, że 2020 będzie problematyczny pod tym względem. Co osiągnęliśmy, siedząc na tyłkach w domu? Naukę szydełkowania i oglądania całego sezonu serialu za jednym zamachem? Pieczenie szesnastu rodzajów ciasta herbacianego? Obeznanie w czeskim rapie i węgierskim nacjonalistycznym rocku? Umiejętność naciągania szalika na twarz tak, by zasłaniał nos i nie zaparowywały okulary? Czy wygłaszania prezentacji na zajęciach do własnej ściany?

Co jakiś czas wracam myślami do tego wieczora w Jodhpurze, gdy siedziałam na dachu hotelu, oglądając zachód słońca, niebieskie ściany budynków i niepodświetloną twierdzę Mehrangarh, pijąc chai i rozmawiając z ludźmi o sensie istnienia. Sprawdziłam w telefonie. 3 marca. Ostatni dzień bez koronawirusa - to znaczy on już istniał, nawet w krajach po których się przemieszczałam, ale aż do tego momentu nie wpływał bezpośrednio na moje funkcjonowanie. Brzmi jak wieki temu. Po tamtym dniu różne elementy po trochu zaczęły się rozsypywać. 

2020 dotknął nas wszystkich, w mniejszym lub większym stopniu, i chyba nikt z niego nie wyjdzie bez uszczerbku na psychice (albo i fizyce). Czekamy na ten 2021, tak jakby zmiana cyferki w dacie miała przynieść magicznie cudowną odmianę. Bo chcemy wierzyć, że koronawirus i całe zło, które miało i ma miejsce w różnym natężeniu w różnych częściach świata, to był żart albo sen schizofrenika. 

Dlatego zaskoczyło mnie, że moją coroczną refleksję o nieporównywalnie udanym roku mogę też zastosować tym razem. Nie dlatego, że byłam bardzo szczęśliwa. No bo nie. Ale tu nie chodzi o szczęście. Tu chodzi raczej o tą drugą część, bogatość doświadczeń, zakres przeżyć i emocji. O to, że to był jednocześnie najlepszy i najgorszy rok w moim życiu. O sytuacje, które mnie czegoś nauczyły, chociażby tego, że, hm, jestem w stanie w razie czego poradzić sobie w takiej sytuacji. O to, że udało mi się poszerzyć horyzonty i przeskoczyć siebie. Być może zmienić się. Sprawdzić, jak daleko mogę iść ze śpiewem na ustach i kwiatami w dłoniach w stronę światła, żeby nie oślepnąć i jak głęboko mogę stoczyć się w czarną otchłań rozpaczy, by znaleźć jeszcze głębszą otchłań. 

Przywitałam ten dziwaczny rok na skrzyżowaniu Shibuya w Tokio. W niesamowitym tłumie ludzi, totalnie bez zachowania dystansu społecznego i reżimu sanitarnego. Nawet bez maseczek. Wyobraźcie sobie. 
Uczyłam się japońskiego ze swej japońskiej pierwszej czytanki (przez całe ranki).
Planowałam dalekie podróże, z których udało mi się zrealizować 66,(6)%, zwiedziłam dobry kawałek Malezji i trochę Indii i przeżywałam załamanie nerwowe w samolocie z Hong Kongu do Osaki.
Spędziłam dwa miesiące sama, zamknięta w pokoju, a potem już trochę wychodziłam, ale nadal uczyłam się zdalnie, siedząc w pokoju sto metrów od sali wykładowych.
Do tego uczyłam się patrzeć na morskie fale tak, by znaleźć w nich ukojenie w obliczu ogólnej niepewności wszechświata.
Uczyłam się lubić rutynę, która nie ma w sobie zbyt wiele ekscytujących perspektyw.
Później było lato, przygody i przyjaciele, robiłam to, na co powoli traciłam nadzieję, czyli spędzałam dnie włócząc się po mieście w poszukiwaniu wrażeń, odkrywając je na nowo, jadłam grillowaną wołowinę na plaży, wspinałam się do świątyń na wzgórzach w upał nie do zniesienia, zakochałam się nie do zniesienia, a w nowe ćwierćwiecze wkroczyłam z tak pozytywnym nastawieniem, że myślałam już, iż kryzys egzystencjalny mi nie grozi. 

Następnie okazało się, że grozi, i to bardzo, bo na przykład nie wiem, jak i kiedy wrócę do domu, czy nie utknę gdzieś pomiędzy i co jeszcze rząd mojego kochanego kraju wymyśli, żeby mi ten powrót skomplikować. Jeszcze więcej stresu niż paniki, niż w samolocie z Hong Kongu do Osaki, ekspresowe pakowanie rzeczy zgromadzonych przez rok i niedokończone pożegnania na lotniskach i peronach. 
Czy gdy udało mi się wrócić, poczułam błogostan? Nie, oczywiście. Dynamika wydarzeń  poprzednich spowodowały, że nie miałam planu, co zrobić po powrocie do Polski, albo raczej koncepcji, jak poradzić sobie z powrotem do normalności. Tutaj znowu - ale inaczej niż wiosną - pojawiła się trudność z zaakceptowaniem rzeczywistości zdominowanej przez rutynowe czynności, nawet gdy jestem bardzo zajęta (praca na pełny etat i zajęcia na uczelni cztery dni w tygodniu) i rutyna ta jest dość zróżnicowana: trochę ruchu i krojenia ryb, trochę komputera, trochę jeżdżenia fiatem wymalowanym w sushi po mieście. 

Na jesienno-zimową chandrę nakłada się silny niepokój o podłożu społeczno-politycznym, a na to wszystko zawieszam lampki świątecznego nastroju. Lampki w kształcie reniferów są trochę przygaszone świadomością, że życie nie jest bajką ani komedią romantyczną, tylko sitcomem, i to być może trochę słabym, a twój związek może nie przetrwać próby czasu i odległości.

Ciągle, codziennie jest mi dziwnie i pytam samą siebie: to wszystko? Nic więcej? Znalazłam fajne różowe spodnie i kupiłam nowe buty, ale mogę sobie je co najwyżej założyć do sklepu spożywczego, bo nigdzie poza pracą nie wychodzę. Gdzie oczekiwanie na zaplanowane podróże, które pozwalałoby mi przetrwać szarość poniedziałkowego poranka? Gdzie są moi dawni przyjaciele, dlaczego szli zwyczajnie naprzód ze swoimi życiami podczas gdy ja zajęta byłam ganianiem kotów i motyli na wyspie Ainoshima? Jak na nowo polubić miejsce swojego pochodzenia? Przecież do tej pory umiałam je doceniać tylko wtedy, gdy miałam w perspektywie tęsknotę za nim.

co u ciebie, Boże, u mnie git
jakieś niby tam sukcesy, lecz to wszystko w sumie pic
od ćwierćwiecza się pałętam, czuję że nie umiem nic
świat to film, siedzę gapię się jak bardzo głupi widz
chciałbym grać w nim główną rolę

Gdy mówię znajomym, że mi źle, bo nie zrobiłam żadnej ciekawej rzeczy przez ostatnie trzy miesiące, dziwią się, twierdząc, że i tak mam lepiej, bo zwiedzałam świat i miałam mnóstwo niesamowitych aktywności wcześniej albo nawet w międzyczasie. Widzicie? Właśnie dlatego. Jestem jak narkoman na odwyku, alkoholik na spotkaniu AA. Gdy udało mi się dotrzeć do Polski, deklarowałam potrzebę niewychylania nosa z domu przez minimum pół roku. Jakbym nie znała siebie. Po miesiącu zaczęłam podskakiwać z niecierpliwości.
To jest życie człowieka, możliwość adaptacji do każdych warunków, w których się znajdziesz, a jednocześnie wieczne niezadowolenie i szukanie czegoś więcej, i o to chodzi, bo to sprawia, że wychodzimy ze strefy komfortu. Może to nie jest przyjemne, może to boli, ale na koniec dnia - rozwijasz się. Z pandemią też tak jest. Chcę, próbuję wierzyć, że to wszystko jest po coś, że dziwne zamrożenie w zawieszeniu sprawi, że następna wycieczka do Tajlandii, Indonezji czy innego Giżycka będzie jeszcze lepsza, bo wyczekana. Nie jest to łatwe, gdy zamiast stopniowego odmrażania, wirusowa rzeczywistość staje się nową normalnością. 

Najlepsze co można zrobić, to uspokoić się. Czasami chodzi o to, żeby po prostu iść. Przyzwyczaić się, że to nie jest tak, że każdy dzień przynosi ważne życiowe odkrycia i przełomy (bo wtedy nie byłyby przełomami). Docenić promień słońca na jesiennym liściu albo zamarzniętej kałuży. Nie panikować, że mam dwadzieścia pięć lat, a nie zbudowałam jeszcze domu, nie urodziłam syna, a nawet kaktusy na moim parapecie usychają. Nie wymagać od siebie za wiele, ale jednocześnie wymagać na tyle dużo, by samemu nie uschnąć.

Życzę Wam szczęśliwych świąt. Wszyscy zasługujemy na kilka chwil radości. I oby 2021 był wart czekania.


[ENG]

Driving a car, stopping at traffic lights when listening to the radio news, my hand automatically goes to the door to get out so I don't have to know anything more about coronavirus, vaccines, curfew, protests, politicians, holes in the budget, hatred, new taxes and that our sponsor wishes everyone good weather. 
Long winter evenings can get a bit depressing at times. Especially during pandemic while I am still trying to deal with reverse culture shock after returning home and when missing things and people is my main feeling for most od the time. 

However, there is - as usually - positive side for all of it. Like Christmas. Overrated and commercial, but still pleasant. Like unexpected snow. Like the end of the year. What works the best for me at the end of the year (every year) is a general reflection and conclusion that my life is pretty cool because this particular year turned out to be better and more rich in experiences than any previous one. 

It seems that 2020 would be problematic in this aspect. What have we achieved by sitting at home for a few months? Polishing our knitting skills or watching the entire season of netflix series during one night? Baking sixteen kinds of tea cake? Getting familiar with czech rap and hungarian nationalist rock? Being able to pull a scarf over your face so that it covers your nose and your glasses don't fog up? Or adressing a speech or presentation during classes to your own wall?

Every once in a while my thoughts go back to that evening in Jodhpur when I was sitting at the hotel roof watching sunset, blue walls of the buildings and the unlit Mehrangarh fortress, drinking chai and talking with people about deep meaning of existence. I checked the phone now. 3rd March. The last day without coronavirus - I mean, it was there of course, even in the countries I was travelling between that time, but until that moment it didn't affect my life directly. Sounds like ages ago. After that day, various elements started falling apart little by little.

2020 affected all of us, to a greater or lesser extent and I guess no one will get out of it without some mental (or physical) damage. We are looking forward to 2021 as if changing the last digit of the date would bring a magically wonderful change. Because we want to believe that coronavirus and all the chaos that happened and is still happening all over the world is some kind of sad joke or a schizophrenic nightmare. 

This is why I was surprised that I can apply my annual reflection (about incomparably successful year) this year as well. Not because I was very happy. Well I wasn't. But it's not about happiness. More important part is the one considering richness of experiences, the range of emotions and activities. I mean, it was at the same time the best and the worst year I had in my life. There were situations that taught me something, for example that, uh, I am able to deal with this kind of situation if necessary. I was able, or forced, to broaden my horizons and jump over myself somehow. Perhaps change myself. See how far I can go, barefoot, singing a merry song and holding a bunch of flowers in my hand, towards the light, so as not to get blind, and how deep I can fall into dark abyss of despair to find even deeper abyss. 

I started this weird year at the Shibuya crossing in Tokyo. In a crazy crowd of people, completely without social distancing or sanitary regime. Not even masks. Imagine that. 
I was spending my mornings studying Japanese from my Japanese textbook.
I planned long journeys, of which I managed to complete 66,(6)%, I visited some nice parts of Malaysia and a few cities in India, and had a serious mental breakdown on a plane from Hong Kong to Osaka. 
I spent two months alone in my room, and then I started going out a little, but still needed to learn remotely, even though the university was 100m from my room.
I learned how to look at sea waves so as to find comfort in them (in the face of general uncertainty of the universe).
I've learned how to appreciate and like the routine that doesn't have many exciting things in it. 
And then it was summer, adventures and friends, and I could do what I was slowly losing hope for, which was spending my days wandering around the city without precised goal, rediscovering space, eating grilled beef at the beach, climbing up the hills in unbearable heat to find small shrines and no view. Also, falling in love unbearably. I entered the new quarter-century of my life with such a positive attitude that I thought that existential crisis will never come to me.

Then it turned out it will come to me, and it will do it pretty fast, because, for example, I didn't know when and how I can go back to Poland, whether I will not get stuck somewhere in between and what else the government of my beloved country will come up with to complicate my travel back. The universe was shaky again and the stress was much more intense than the one on my flight from Hong Kong to Osaka. Express packing of stuff accumulated for one year and unfinished goodbyes at the airport and train platforms. 
When I eventually came back, did I feel relieved and blessed? Of course not. The dynamics of previous events meant that I had completely no plan concerning what I will do back in Poland, no concept how to return to normal life. 
Here again - but in different way than during springtime - I find it difficult to accept reality dominated by routine activities, even when I am super busy (working full time, university classes four days a week) and my routine is quite varied: a bit of exercise and fish cutting, a bit of sitting in front of computer, a bit of driving sushi painted car around the town. 

To this year fall/winter blues I add socio-political anxiety. And on the top of these I hang colorful lights of Christmas mood. Reindeer-shaped lamps are a bit dimmed by realising that life is not a fairy tale or a romantic comedy, but a sitcom, maybe not even a good one, and your love may not stand the test of time and distance. 
Over and over, every day, I ask myself a question: is that all? Nothing more? I found nice pink pants and I bought new pair of shoes, but I don't need them, because I don't usually go anywhere besides work or supermaket. Where is excitment coming frm waiting for planned journeys that will help me survive the greyness of Monday morning? Where are my old friends and why did they normally move on with their lifes when I was busy chasing cats and butterflies on the island of Ainoshima? How to like your homeland again? After all, until now, I could only appreciate it when I had perspective of going somewhere else so I could miss it. 

how are you, god, i'm ok
some kind of successes, but it's nothing after all
i've been hanging around for quarter of a century, i feel like i can do nothing
life is a movie, i am sitting watching like a stupid
i would like to play a lead role in it
/sorry for terrible translation/

When I tell my friends that I am sad because I didn't do anything interesting in the last three months, they are surprised and say I had better time anyway because I already traveled so much and did so much in the meantime. See? That is why. I feel like a drug addict in rehab, an alcoholic in AA meeting. When I managed to reach Poland, I declared the need to stay within the borders of my town (or neighborhood) for at least half year. Like I didn't know myself. After one month I started jumping up and down, impatiently. 
This is human life: the ability to adapt to any circumstances in which you find yourself, and at the same time eternal dissatisfaction and looking for something more, and that's good, because it makes us leave our comfort zone. It may not be pleasant at once and it may hurt, but in the end of the day, you develop and improve. This is also the case of pandemic. I want to, I am trying to believe that this strange state of being frozen in suspension will make my next trip to Thailand, Indonesia or other Giżycko much better because it will be long awaited. It isn't easy at all when, instead of gradual defrosting, the covid reality becomes new normality. But what is hope for. 

The best thing you can do is calm down. Sometimes you just need to keep walking. Get used to the fact that it's not like each day will bring special discoveries or breakthroughs (they wouldn't be breakthroughs then). Appreciate the ray of sunsine on autumn leaf or frozen puddle. Don't panic that I am twenty-five and I haven't built the house yet, haven't had a son, and even cactuses on my windowsill are drying up. Don't be too harsh on yourself, but at the same time demand enough so you don't dry up yourself. 

I wish you all merry christmas. All of us deserve a few days of happiness. And may 2021 be worth waiting for. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz