środa, 10 marca 2021

Rok z koroną / A year with corona

[English below]

Właśnie mija rok od momentu, w którym mieliśmy posiedzieć w domu przez dwa tygodnie. 

Więc jest tak. Środa popołudnie, kończę zajęcia, jestem zmęczona, okno na wentylację, kładę się na łóżku i świeci na mnie słoneczne światło. Fajnie jest poleżeć w takiej plamie światła. Jak leniwy kot. I przypomina mi się szukanie plam światła na moim japońskim balkonie i codzienna obserwacja, jak wydłuża się dzień i jak słońce zachodzi codziennie odrobinę dalej za tym budynkiem po drugiej stronie ulicy. I jak to przesuwanie się codziennie wpuszcza trochę więcej światła do mojego pokoju. Taki mały bezsensowny rytuał.

Wtedy, pomimo przebywania w Japonii, moje życie było znacznie nudniejsze niż teraz. Nie pracowałam na półtora etatu na kilku różnych stanowiskach jednocześnie, nie miałam zajęć na uczelni (aż do maja), nie robiłam praktyk pedagogicznych w liceum, nie prowadziłam boju z satelitami, próbując popchnąć pracę magisterską choć trochę naprzód. Miałam mnóstwo czasu dla siebie i czas ten był jedną z niewielu rzeczy, które miałam - albo raczej tak mi się wydawało.

Wymyślałam sobie więcej takich małych bezsensownych rytuałów, by przetrwać codzienność pozbawioną kompletnie niczego. Co robiłam?

Wydłużałam drogę do supermarketu, żeby spędzić przynajmniej te pół godziny na zewnątrz co drugi dzień. 
Dzwoniłam do mamy prawie codziennie koło 14-15 (7-8 rano w Polsce), żeby wypić kawę. 
Piekłam ciasto dwa razy w tygodniu.
Mieszałam wódkę z gazowanym napojem o smaku melona. 
Chodziłam na plażę albo na Island City, jeśli chciało mi się chodzić aż tyle. Obchodziłam dookoła zatokę Kashii bez żadnego określonego celu.

Codziennie robiłam 20 przysiadów, żeby nie było, że w ogóle się nie ruszam. 
Co tydzień, w niedzielę, brałam udział w wymianie językowej na zoomie organizowanej przez studentów z Osaki. 
Codziennie przed południem wypisywałam na kartce wszystkie kanji, jakie znam, i uczyłam się kilku kolejnych. 
Poznawałam nowe dania Azji Południowo-Wschodniej dzięki moim przyjaciółkom z Azji Południowo-Wschodniej.
Oglądałam seriale, ale maksymalnie 2-3 odcinki dziennie, bo nie umiem oglądać seriali w większych ilościach. 
Udawałam, że ananas to mój nowy współlokator i robiłam mu zdjęcia w czasie różnych czynności (ostatecznie został zjedzony i popity wódką z gazowanym napojem o smaku melona) (miał na imię Teodor). 

Powiedziałabym, że grałam w badmintona na placu pomiędzy segmentem B i C, ale byłam tak leniwa, że robiłam to może ze dwa razy.
Ze znudzeniem przeglądałam dziesiątki profili na tinderze, i tak nie rozumiejąc niczego.
Słuchałam płyty Romantic Psycho Quebonafide. 
Wychodziłam na balkon i patrzyłam w dal, rozciągając się. 
Brałam godzinne kąpiele z bąbelkami. 
Zbierałam naklejki z opakowań po jajkach i rysowałam Gudetamę w różnych pozycjach. 
Spałam dziesięć godzin na dobę. Spałabym czternaście, gdyby nie dziwaczne poczucie tracenia czasu w czasie, gdy nie mam nic poza dużą ilością czasu do stracenia. 
Czytałam ponownie Harry'ego Pottera i książki Murakamiego, przynajmniej gdy biblioteka była jeszcze czynna. 
Obserwowałam zmiany na drzewku wiśniowym za oknem. Przynajmniej gdy jeszcze mieszkałam na parterze.
Grałam w planszówki przez internet. 
Odkrywałam wszystkie możliwe zakamarki osiedla - wzgórze na północ od plaży Kashii, sklep z alkoholem, małe cukiernie wokół stacji, Uniwersytet Sangyo. 
Teraz to wszystko wydaje mi się bardzo cenne i ważne. Nie żałuję niczego. Wtedy tak trochę tego nie cierpiałam. 

Marzyłam o dwóch rzeczach. 

O końcu pandemii.

O powrocie życia wypełnionego czynnościami. Żebym nie miała czasu nawet na to, by zastanowić się, czy to wszystko ma sens. 

(myślałam, że te dwa marzenia są powiązane: spełnienie pierwszego jest niezbędne do spełnienia drugiego. myliłam się)

No to teraz mam. Albo raczej nie mam. Czasu.
(na gdybanie, na marzenie, na sprawunki, na urzędy, na pływanie na basenie, na meldunek, na rachunki, nie mam czasu na płacenie, i na Fryderyki niniejszym przepraszam akademie)

Czy tego dokładnie chciałam? Nie wiem. W pewnym sensie to bardzo wygodne. Nadmiar rutyny nie zostawia mi wystarczająco miejsca w umyśle na tęsknotę za podróżami i snucie planów które są skazane na niepowodzenie. A jednocześnie ją potęguje. Myślę o wszystkich kreatywnych rzeczach, które mogłabym robić, gdybym miała choć jeden dzień w tygodniu pozbawiony obowiązków. Gdy trafi się połowa takiego dnia, nagle zaczynam wymyślać przepisy na desery w pucharkach, w głośnikach znowu leci azjatycki pop na zmianę z polskim rapem i rumuńskim rockiem, zaczynam pisać bloga, planować malowanie obrazów i zmiany stylu, i chodzić na spacery, obserwując życie dookoła. Z nostalgią patrzę na miejsca, w których przed koronawirusem jadłam przy stoliku na zewnątrz kebaby i bąbelkowe gofry (oczywiście w danym momencie nie doceniałam jego magii). Czuję wenę, jakiej nie miałam od dawna, a po chwili zbieram słowa porozrzucane na chodniku. 
Chcę jechać do Gdańska na pięć minut na plażę albo do Krakowa już teraz natychmiast bo chcę iść do galerii sztuki żeby poczuć jak konie z Czwórki Chełmońskiego pędzą prosto na mnie. Zapisuję koreańskie znaki na kartce papieru i postanawiam nauczyć się koreańskiego, pomimo że ta kartka papieru powinna zawierać moje pomysły na magisterkę, a jeśli chodzi o języki obce, to nawet nie mam energii, by nie zapomnieć tego japońskiego, który już umiałam. 
A później znowu wracam do rutyny. 

I uświadamiam sobie, że ja po prostu nie znam umiaru - w żadną stronę. Nie jestem w stanie znaleźć złotego środka, w którym mogłabym usiąść miękko jak w wygodnym fotelu. Albo odwiedzam sześć różnych krajów na trzech kontynentach w dwa miesiące, albo przez pół roku nie opuszczam własnego miasta. Albo siedzę bezczynnie przez trzy miesiące, albo biegam codziennie w szalonym pędzie, by nie mieć nawet siły pomyśleć o wieczornej herbacie. To nie jest tak, że planuję robić coś bez umiaru, tylko tak wychodzi samo z siebie, z różnych powodów - za moją sprawą i poza moją kontrolą również. I chyba jeszcze minie trochę czasu, zanim znajdę ten miękki fotel. 

Ale wiecie co? 
Wiosna zawsze przychodzi.
I jest piękna. 


ENGLISH

It has been a year since we were told to stay at home for two weeks. 

So there it is. Wednesday afternoon, I'm finishing my classes, I'm tired, my window opened just a little bit, I lie down on my bed and the sunlight shines on me. It's nice to lay in such a spot of light like a lazy cat. And I recall looking for similar spots of sunlight one year ago on my Japanese balcony. Watching every day as the day gets longer and the sun goes down a little bit further behind that building across the street. And how this shifting lets a little more sunlight into my room every day. My small stupid ritual.


Back then - despite being in Japan - my life seemed to be much more boring than it is now. I didn't work one and half full time job on three different positions at the same time, I didn't have any classes at the university, even online (until May), I didn't do professional practice at high school, I didn't struggle fighting sattelites, trying to push my master thesis at least a little bit further. I had plenty of time to spend and that time was the only thing I had - or at least I thought so. 


I had more of these little stupid rituals to survive the everyday life completely devoid of anything. What did I do?

I extended my route to the supermarket to spend at least half an hour outside every two days.
I called my mum almost every day around 2-3 pm (7-8 am in Poland) to have a cup of coffee.
I baked a cake twice a week.
I mixed vodka with melon soda and I was looking for new flavours of umeshu.
I walked to the beach or Island City if I had enough energy to walk that far. I walked around Kashii bay for no particular reason.


I did 20 squats every day so I don't feel like I don't do any sports.
Every week, on Sunday, I took part in online language exchange organised by students from Osaka.
Every morning I wrote down all the kanjis I could remember and I learned a few new ones.
I got to know some new South-East Asian dishes thanks to my South-East Asian friends. 
I watched dramas, but max 2-3 episodes a day because I am not a person able to watch tv series in large numbers at once.
I pretended that pineapple was my new roommate and I took photos of him performing various activities (eventually he was eaten while drinking vodka melon soda) (his name was Theodore).


I want to say I played badminton in the empty space beween building B and C but somehow I was so lazy that I did it maybe twice.
I was looking through dozens of tinder profiles without enthusiasm, not understanding anything anyway.
I listened to Romantic Psycho by Quebonafide.
I went out to the balcony and stretched slowly, looking as far as I could.
I took one hour long bubble baths.
I collected stickers from egg containers and drew Gudetama in various positions.
I slept ten hours every night. I would sleep fourteen if it weren't for the weird sense of wasting my time when I had nothing but a lot of time to waste.
I reread Harry Potter and Murakami books at least when the library was still open.
I observed changes of the cherry tree outside of my balcony, at least when I still lived on the ground floor.
I played board games online.
I explored all the possible nooks and crannies of my neighborhood: the hill north of Kashii beach, a liquor store, small pastry shops around the station, Sangyo University. 

Now all of it seems valuable and important to me. I have no regrets. But back then, I hated it a bit. 


I dreamed of two things.

End of the pandemic.

Return of the life filled with activities. That I don't have enough time to even think whether all of it makes sense. 

(I though that these two dreams are connected: the second one cannot come true without the first one. I was wrong) 


Well now I have it. Or rather, I don't. I mean, time. 
Is this really exactly what I wanted? I don't know. In a way, it is very convenient. Too much routine doesn't leave me much mind space to long to travel and make plans that are doomed to failure. And at the same time, it intesifies it. I think about all the creative things that I could do if I had at least one day a week to be idle. When I have even half of such day, I suddenly start to come up with ideas for cup desserts, Asian pop is alternatineg with Polish rap and Romanian rock in the speakers, I start writing blog, I plan painting pictures and changing my style, I go for walks around my neighborhood to watch life around and think with nostalgia about times when I could eat kebabs and bubble waffles sitting at outside tables (of course I didn't appreciate them immediately). I feel inspired like I haven't been for a really long time and after a while I collect my words scattered on the pavement. 
I want to go to Gdansk to the beach for five minutes and I want to go to Cracow very fast right now because I want to go to the art gallery to watch Chelmonski's horses rushing straight at me. I write Korean letters on the piece of paper and decide to learn Korean, although this piece of paper should contain my ideas for masters thesis, and when it comes to foreign languages, I don't even have the energy to not forget that amount of Japanese that I already learned. 
And then I go back to my routine. 

And I realize I have problem with being moderate. Either way. I am not able to find the golden mean where I could sit softly like in comfortable armchair. Either I visit six different countries on three continents in two months or stay in my hometown for six months. Either I stay idle for three months and it drives me crazy or I run in a crazy rush every day with no strength to think about having an evening tea. It's not like I plan to be ridiculous and do things without any moderation, it just happens itself, for many reasons both within and beyond me. And I suppose it will take a longer while for me to find that comfortable armchair. 

But guess what.
Spring always comes.
And it is beautiful. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz