[scroll for English]
Który fan twórczości Tolkiena chciałby znaleźć się w lokalizacjach z planu filmowego Władcy Pierścieni albo Hobbita? Pewnie każdy. Czy to oznacza, że z tego powodu warto lecieć na drugi koniec świata? Raczej nie. Czy lokalizacje z planu filmowego Władcy Pierścieni to miejsca, gdzie można miło spędzić czas? Raczej na pewno nie. A zarazem tak.
Nie wybrałam się do Nowej Zelandii dlatego, że to Śródziemie. Oczywiście to duży plus (niczym flaga Szwajcarii), ale nie zamierzałam szczególnie polować na miejsca, gdzie kręcili te wszystkie ekranizacje. A już na pewno nie wybierałam się do Hobbitonu w Matamata, bo wiedziałam, że to skomercjalizowany park rozrywki.
Coś mnie jednak podkusiło, żeby zajechać do Rivendell. To jedno z większych rozczarowań całej tej wyprawy. Albo raczej miejsc, do których podeszłam całkowicie neutralnie i bez ekscytacji. Przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Od mojej podróży minęły prawie dwa lata. Przeglądam zdjęcia, spisuję wspomnienia (dopóki je mam w miarę wyraźne) i tak dochodzę do przewrotnego wniosku, że jednak Rivendell to jedna z lepszych rzeczy, jakie mnie spotkały w Kraju Długiej Białej Chmury.
Filmowe Rivendell znajduje się w Parku Regionalnym Kaitoke, gęstym lesie u stóp łańcucha górskiego Tararua, około 40 kilometrów na północ od Wellington, stolicy Nowej Zelandii. I jak zdecydowana większość Nowej Zelandii, jest to kompletne odludzie. Nawet owiec nie ma. Zdecydowałam się tam pojechać, bo niezawodna aplikacja CamperMate poinformowała mnie, że jest tam camping - po niemal dniu jazdy znad jeziora Taupo to miejsce wydawało się logicznym przystankiem. Nie trzeba też było jakoś mocno zbaczać z naszej trasy do Wellington i dalej na południe.
Nie jestem w sumie pewna, czy wizytę tam można nazwać rozczarowaniem - zdawałam sobie przecież sprawę, że z planu filmowego nic nie zostało oraz że nie ma tam wodospadów, które do filmu zostały wklejone w to miejsce z Zatoki Milforda. Na miejscu mamy kilka tablic informacyjnych, słupek, za pomocą którego możesz porównać swój wzrost z różnymi postaciami z Drużyny Pierścienia oraz kamienną bramę zbudowaną przez fanów dla innych fanów. Tablice informacyjne są dość wyczerpujące i zawierają nawet odpowiednią ilustrację i informację o tym, które drzewo w zasięgu wzroku było widoczne w danej scenie z Władcy Pierścieni. W pobliżu szumi rzeka Pakuratahi, przez którą można przejść po linowym mostku albo w której można poszukać węgorzy. Las jest bardzo ładny, ale to las jakich wiele, a w Nowej Zelandii jest sto tysięcy bardziej malowniczych miejsc.
Chodziłam między gęstymi zaroślami i próbowałam poczuć cokolwiek i myślałam sobie o tym, że właśnie dokładnie w tym miejscu Peter Jackson siedział na swoim krzesełku reżysera, Orlando Bloom poprawiał sobie elfie uszy, a Viggo/Aragorn gawędził sobie z Ianem/Gandalfem. I nic. Fajnie, ale co z tego? Robiło się chłodno i zbliżał się wieczór, poza tym przydałoby się coś zjeść. Kręciłam się jeszcze po okolicy, szukając czegoś, co jeszcze można tam zrobić i zobaczyć, jak to ja, ale ewidentnie wszystko zostało już zrobione i zobaczone. Być może zbierało się na deszcz.
Na szczególną uwagę zasługuje tutaj wspomniany już camping. Ani razu wcześniej ani później nie doświadczyłam takiego noclegu (he, bo potem wiedziałam już, żeby sprawdzać dokładniej opisy i opinie). W rejestracji obowiązywała samoobsługa - przy wjeździe trzeba wypełnić odpowiedni papierek, odliczoną kwotę w gotówce zamknąć w kopercie i wrzucić do skrzynki. Tego lub kolejnego dnia Strażnik Parku (jakie Śródziemie, taki Ranger) sprawdzał tylko, czy wszystko się zgadza. Może machnął ręką z daleka na powitanie, a może nie. Camping składał się z: miejsc parkingowych (był prąd na szczęście), stolików i ławeczek, biura Rangera (bez rangera) i toalety.
W gratisie: widok na góry z każdej strony, rozgwieżdżone nocne niebo, strach przed leśnymi zwierzętami, pobudka w postaci komend wykrzykiwanych podczas ćwiczeń jakiejś grupy militarnej (skąd oni się tam wzięli?). O prysznicu i budce z jedzeniem zapomnij, nie wspominając już o wifi i telewizorze.
Powiecie: fantastycznie, z dala od zgiełku i cywilizacji, można naprawdę wypocząć, natura i tak dalej. Cóż, mój zachwyt przyszedł z opóźnieniem. Wtedy, na miejscu, ja po prostu chciałam się umyć i zjeść coś innego niż tosty/zupka w proszku. Poza tym, o tej porze roku szybko robiło się ciemno. Nie masz do zrobienia nic poza pójściem spać o godzinie 20.30, a to nie brzmi jak superancka wakacyjna przygoda. Poza tym, w nocy było zimno, a rano przymrozki. Dosłownie czekałam, aż słońce wychyli się zza gór, żeby rozłożyć śniadanie na stoliku przed kamperem, bo tylko promienie słoneczne były w stanie zmotywować człowieka do funkcjonowania.
7.16: słońce wyciąga ręce, śniadanie podano. nie zapomnieć o wywietrzeniu kampera.
odmarzają palce, ale żadnego wypasionego hotelu nie wspominałabym z takim sentymentem
Teraz uważam to za bezcenne. Przed wyprawą wyobrażałam sobie, że wieczorami będę siedzieć w spodniach od piżamy na dachu kampera i oglądać gwiazdy. Ani razu nie siedziałam na dachu kampera - byłaby to głupota, zresztą i tak za wysoko - ale właśnie tamtego wieczoru byłam najbliżej zrealizowania tej wizji, bo oglądałam gwiazdy i nawet znalazłam Krzyż Południa.
Teraz, gdy nie muszę martwić się zarysowaniami kampera, tym, czy mam wystarczająco zapasów na kilka kolejnych posiłków w razie czego, którym zjazdem zjechać i czy zdążę przed zmrokiem, ani spać w dwóch parach spodni, dwóch bluzach i czapce, i tak dalej, to nagle ten nijaki wieczór i poranek wydaje się naprawdę superancką wakacyjną przygodą. Tak właśnie pamięć zniekształca wspomnienia. Albo może to po prostu czas i perspektywa? Wiedza, że mimo wszystko nie zjadły mnie w nocy nowozelandzkie dziki i nie zrzuciłam kampera w przepaść? Nie wiem.
minusy atrakcji: jest mało atrakcyjna (?)
Wiem za to, że biorąc pod uwagę jaką radość teraz sprawia mi kompletowanie i opisywanie pamiątek, podczas tej podróży powinnam być na nieustającym haju z podekscytowania - a tak nie było. Miałam kilka momentów euforii albo dziwnej głupawki, ale nie za wiele. Częściej doświadczałam zdenerwowania i irytacji związanej z różnymi rzeczami niż szczęścia w czystej postaci. Gdy krasnoludom udało się uciec z jakiejś kolejnej pułapki, ale po drodze zgubili Bilbo Bagginsa, mówili o nim, że się nie nadaje, że ledwo opuścił Hobbiton, już tęsknił za domem i za własnym łóżkiem. Często byłam takim hobbitem.
Teraz oczywiście uważam, że dokonałam czegoś niesamowitego. Aż strach pomyśleć, w jaki sposób będę opowiadała o tej wyprawie swoim (albo czyimś) wnukom za 50 lat.
[ENGLISH]
Which true fan of Tolkien's books would like to visit locations from the Lord of the Rings or the Hobbit movie sets? Probably all of them. Does it mean that it is worth going to the other side of the world? Probably not. Are the locations from the Lord of the Rings movie set nice places to spend time during your holiday trip? Probably definitely not. And yes, at some level.
I didn't go to New Zealand because it is Middle-Earth. Of course, that is a big plus (like the Swiss flag), but I wasn't really going to search the places where they shot all of the movies. And I certainly didn't plan to go to Hobbiton in Matamata, knowing that it is just kind of commercialized theme park.
But I was tempted to go to Rivendell. And that turned out to be one of the biggest disappointments of this whole trip. Or rather places where my feelings were completely neutral, lacking excitement. At least at that time I thought so. Almost two years passed since my trip, now I am going through the photos, I write down my memories (when I still have them quite clear) and come to a funny conclusion that actually Rivendell was one of the best things that happened to me in the Land of the Long White Cloud.
Rivendell from the movie is located in the Kaitoke Regional Park, a dense forest at the foot of the Tararua mountain range, 40 kilometres north from Wellington, the capital city of New Zealand. And like the vast majority of New Zealand, it is a complete wilderness. No human settlements and no people at all. No sheep either. I decided to go there anyway because my life-saving app CamperMate told me that there is a camping there - after almost a day long drive from Lake Taupo, that was a reasonable place to stop. And there was no need to go very far from our route to Wellington and further south.
I'm not actually sure whether our visit there can be called a disappointment - after all, I knew very well that there was nothing left from the movie set and that there were no waterfalls (for the movie purpose, they copied and pasted waterfalls from the Milford Sound to this place). There are several information boards, a place to compare your height with the height of several members of the Felllowship of the Ring, and a stone gate built by fans for other fans. Those boards provide quite precise information including proper pictures and description which trees can be seen in specific scene from the film. Nearby, there is Pakuratahi river rustling, and you can cross it on a rope bridge or look for eels in it. The forest is really nice but it is just a forest like many - and in New Zealand you really have a hundred thousand more picturesque places.
so elves should be about four heads taller than hobbits - imagine Legolas in Bag End
I was walking among the thick bushes trying to feel anything and I told myself: this is the exact place where Peter Jackson was sitting in his director's chair, Orlando Bloom was arranging his elf ears, and Viggo/Aragorn was chatting with Ian/Gandalf. And nothing. Nice, but what else? It was getting chilly as evening was approaching, and besides, I could use something to eat. I was walking in circles, trying to find something more to see and do, as I usually do, but evidently everything was seen and done already. Perhaps it was going to rain.
Mentioned above camping deserves some special attention here. Not once before or after I have experienced such an accomodation (ha, because it taught me to check camping descriptions and opinions more carefully). The registration was self-service: upon entry you have to fill the appropriate paper, enclose dedicated amount of cash in an envelope and put it in a box. On that or next day, the Park Ranger checked if everything was correct during his daily walk. He waved to say hi from the distance or he didn't. The camping consisted of: parking space (luckily with electricity), tables and benches, Ranger's office (with no ranger) and a toilet.
campground manual
You will say: it is fantastic, away from the hustle and bustle of civilisation, you can really chill and relax, nature everywhere etc. You need to know that back then I only wanted to take shower and eat something else than toasts/instant powder soup. Besides, it was getting dark quickly at this time of the year. There is nothing to do but go to bed at 8.30 pm, and that doesn't sound like a crazy holiday adventure. Besides, it was cold at night and frosty in the morning. I was literally sitting there and waited for the sun to come out from behind the mountain to put breakfast on the table outside because only sushine would motivate a human being to do anything in this temperature.
7.16, the sun stretches out its arms, breakfast served. don't forget to ventilate you campervan.
I can still feel my frozen fingers but I wouldn't have this much sentiment for any kind of fancy hotel
Yes, now I find it priceless. Before this journey I imagined I would sit in my pajama pants on the campervan roof every night and look at the stars. I didn't sit on the roof of campervan even once - it would be stupid and it was too high anyway. But that evening I was the closest to realizing this idea because I was watching the stars and there were really many of them and I even found the Southern Cross.
Now that I don't have to worry about scratching my campervan anymore, or whether I have enough food supplies, or which road should I drive not to get lost and whether I will make it to the campground before the dark, I don't have sleep in two pairs of pants, two sweatshirts and a winter cap, and so on, suddenly this boring evening and freezing morning seem to be a really great (and crazy too) holiday adventure. This is how time distorts memories. Or is it just the perspective? Knowing that I was not eaten by New Zealand boars at night and my campervan didn't fall into theTasman Sea after all? I do not know.
on the plus side of the attraction: no crowds of tourists, intrusive souvenir sellers, advertisements, excursions
on the minus side: the attraction is not very attractive (?)
But I do know that, considering how much fun I have collecting and organising my photos, souvenirs and memories, during the journey itself I should have been constantly high with excitement - and I wasn't. I had a few moments of euphoria and weird goofy mood, but not too many. Actually most of the time I was rather worried or irritated, or at least these states of mind were more often than pure happiness. After the dwarves escaped from one of the traps but lost Bilbo Baggins in the meantime, they were saying that he is useless, that the moment he left Hobbiton he started missing his home and his own comfy bed. I had a lot of this kind of hobbity moments.
It took me time to realise that I did something amazing. I am scared what I will think of it and how I will describe this trip to my (or someone else's) grandchildren in 50 years from now.
Świetny tekst, który i tak pewnie nie oddaje całej atmosfery tej niesamowitej podróży.
OdpowiedzUsuńSZACUN :)