[scroll for English]
Wymyślając tytuł posta, chciałam zrobić nawiązanie do Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya, ale nie wiem, czy jest ono dostrzegalne, więc zaznaczam od razu na wstępie. W każdym razie, Komu bije dzwon to bardzo ładna książka i udało mi się w niej znaleźć powiązanie z moim życiem, pomimo że nie jestem hiszpańskim rebeliantem w czasie wojny domowej 1936-1939 i nie próbuję wysadzić mostu. Ani nic zbliżonego.
Tegoroczny urlop mogłabym streścić słowami: seria nierzeczywistych wschodów i zachodów słońca. Nie to, żebym oglądała wszystkie z nich. Ale we wszystkich, które widziałam, było coś nierzeczywistego. Tak jakby zamiast słońca wisiała na niebie żółta lub pomarańczowa kropka namalowana przez artystę bez powołania. Tak tylko mówię. Zobaczcie sami.
wydawałoby się, że te magiczne momenty rozpoczęcia i zakończenia dnia powinny być bardziej spektakularne
Piszę tutaj, by wyjaśnić osobom niewtajemniczonym, dlaczego tak uparcie wracam na Maltę. To dość nieoczywiste zachowanie jak na kogoś, kto ma w pokoju mapę zdrapkę, a do tej pory odwiedził może z 10% krajów świata.
Uprzedzam też, że osoby niewtajemniczone nie osiągną żadnego magicznego zrozumienia, bo ja sama nie widzę żadnego racjonalnego powodu, dlaczego. Chodzi w tym wszystkim o to, by poczuć chwilę.
Nie mogąc znaleźć odpowiedniej definicji chwili, po prostu opiszę ją jak najdokładniej.
Niedzielne popołudnie, plaża w Mellieha. Około pięćdziesięciu metrów od brzegu, może trochę mniej, ale może właśnie tyle, bo to jedna z tych niewielu plaż, gdzie dno opada bardzo powoli. Leżę w wodzie, opierając się o bojkę wyznaczającą granicę kąpieliska, dzięki czemu nie muszę wykonywać żadnego ruchu, by utrzymać się na powierzchni. Wspomnę tylko, że chodzi o dość późne popołudnie, może koło siedemnastej, więc słońce nie pali aż tak dotkliwie, a woda nie jest aż tak wypełniona wrzeszczącymi dziećmi. Kapelusz na głowie, a na skórze kilka warstw kremu do opalania zmieszanego z piachem (wodoodpornego, więc załóżmy, że nadal tam jest) (krem był wodoodporny, nie piach), w głowie lekki szum po wypiciu dwóch aperol spritz, skóra na dłoniach pomarszczona jak u osiemdziesięciolatka. Woda przejrzysta, niebo jasne, czerwona wieża widoczna na horyzoncie, moi przyjaciele grają w piłkę kilkanaście metrów dalej.
Spokój - nie myślę o niczym.
Wydaje mi się, że stosunkowo łatwo - w pewnym sensie - jest poczuć szczęście spowodowane czymś konkretnym: wystarczy osiągnąć to coś. Ale może to wtedy bardziej powinno nazywać się zadowolenie czy satysfakcja. Szczęście spowodowane niczym konkretnym jest o wiele cenniejsze, bardziej nieuchwytne i czyste; to ten moment, którego nie możesz zaplanować, a w którym cały świat wydaje się po prostu w porządku. W idealnej harmonii. Myślisz, że życie jest fajne, ale nie analizujesz, dlaczego i po co, i gdzie zmierzasz, i czy twoje działania mają sens.
Ta chwila trwa krótko (max pół godziny), a jeśli spróbujesz ją zatrzymać, to tylko się rozczarujesz. Jest jak fala, nie da się jej złapać. I prawdopodobnie trzeba ją przeżyć w samotności - to ludzie sprawili, że mój pobyt na Malcie był bardzo udany, ale chwila totalnego porozumienia ze światem musi być pozbawiona zewnętrznych elementów rozpraszających.
przykład elementu rozpraszającego w postaci szukania drinków w ananasie, a potem najlepszego zdjęcia
Przypuszczam, że można zaznać równej pełni życia w ciągu siedemdziesięciu godzin, jak w ciągu siedemdziesięciu lat, pod warunkiem, że nasze życie jest już pełne w chwili, kiedy zaczyna się te siedemdziesiąt godzin, i że się już osiągnęło pewien określony wiek.
Robert Jordan, główny bohater Komu bije dzwon, zakochał się właśnie, jednocześnie wie, że prawdopodobnie za kilka dni umrze. Nie zamierzam porównywać się do niego, ale te zdania dają do myślenia i uspokajają w momentach, gdy dopada mnie skrajna panika związana z mijającym czasem. Nie ma znaczenia, ile czasu spędzisz na czymś, liczy się jakość tego spędzonego czasu. Jeśli byłeś szczęśliwy, nie ma ani znaczenia ile to trwało, ani to, co stanie się później.
Po siedmiu godzinach na plaży Mellieha wróciliśmy do domu - muzyka na cały regulator, uciekający zachód słońca, spalone plecy i uda (pomimo kilkunastu warstw wodoodpornego kremu), zimna pizza, korek. To był mój ostatni dzień, więc chciałam zakończyć go odpowiednio, a co może być bardziej odpowiedniego na Malcie niż impreza na plaży.
Nie było ciasta czekoladowego na twarzach i innych częściach ciała, nie było cuvee brut na ubraniach, muzyki, tańców w bikini i skarpetkach ani pływania z meduzami przy świetle księżyca. Pewnych rzeczy nie da się odtworzyć, bo życie gna naprzód (ładne określenie na: jestem zbyt nieogarniętą bułą, by porządnie zorganizować grilla).
Za każdym razem, gdy wylatuję stamtąd, mam ochotę zawrócić samolot jeszcze zanim oderwie się od ziemi. Za każdym razem identycznie. Jak dzień świstaka.
nieważne, ile razy już tam byłam, Malta zawsze zaskoczy mnie jakimś zabawnym utrudnieniem (na przykład brakiem zejścia w stronę wody; skoki na główkę z kilkunastu metrów wprost na beton raczej niewskazane)
Malta jest przeludniona, ciasna, gorąca, zakorkowana, irytująca i trochę śmierdzi, ale będę wracać dopóty, dopóki zostanie tam choć kawałek kamienistej plaży, mrożona kawa, kinnie i gin z bitter lemon oraz ta garstka ludzi, dla których warto otwierać bacardi breezers kluczem od mieszkania na imprezie, na którą nikt nie przyszedł, siedzieć na ławce przy seaside kiosku do piątej rano, nakładać kilkaset warstw wodoodpornego piachu, tfu, kremu trzydziestki oraz pić coronę z ćwiartką cytryny o dziesiątej rano. Tak samo będę wracać do Japonii, choć to może być nieco trudniejsze ze względu na dystans. W momencie, w którym decydujesz się mieszkać gdzieś dłużej niż kilka miesięcy, podpisujesz z tym miejscem dożywotnią umowę, zostawiając tam mały skrawek swojej duszy. Pewnie już tu o tym pisałam.
powroty uświadamiają mi też, że są rzeczy, które mi się nie znudzą (widok z portu w Sliemie i z Upper Barakka Gardens, sushi i suflet czekoladowy w Ocean Basket, ranienie stóp na kamieniach na plaży pod Qawra Palace itd.)
[ENGLISH]
While planning the title for this post, I came up with a For Whom The Bell Tolls by Ernest Hemingway reference, but I am not sure whether it is noticeable. So I mark it right at the beginning. Anyway, it is a very good book and during the lecture I found some connection with my own life - even though I am not Spanish rebel during 1936-1939 civil war and I am not getting ready for blowing up some bridge. Or anything near that.
The enemy is not chasing me, I'm on vacation and I am having a good time.
I could summarize this year's summer holiday with words: series of unreal sunrises and sunsets. Not that I could watch all of them. But there was something unreal about every one that I saw. As if instead of the sun there was a yellow/orange dot in the sky painted by an artist without any talent. Just saying. See for yourself.
you would expect those magical moments marking the beginning and the end of the day to be a bit more spectacular
I am writing this to explain why I keep stubbornly returning to Malta. It seems like quite unobvious behaviour for someone who has a scratch map in her room and so far has visited perhaps 10% of the world's countries only.
But I also need to tell you in advance that those who do not understand my actions will not get any magical undrstanding this time either because I cannot properly and reasonably explain why. It's all about feeling the moment.
Unable to find a proper definition of the moment, I am going to describe it in as much detailed way as possible.
Sunday afternoon, Mellieha beach. About fifty meters from the shore, maybe a little bit less, but not much, because it is one of the few beaches where the sandy bottom drops very slowly. I am lying in the water, leaning against the buoy that marks the border of the swimming area, so I don't need to make any movements to stay afloat. It's quite late afternoon, maybe 5 pm, so the sun is not that strong any more, and the water isn't that full of screaming children. I have blue hat on my head and several layers of sunscreen mixed with sand on my skin (it is supposed to be waterproof) (sunscreen, not sand), slight buzzing in my head after drinking two aperol spritz, skin on my hands wrinkled like an eighty-year-old. Clear water, clear sky, red tower visible on the horizon, my friends playing volleyball several meters away.
I don't think about anything.
It seems to me that, in a way, it is relatively easy to be happy because of something specific: you just need to achieve that something. But maybe then it should be not called happiness, but more like satisfaction or contentment. Happiness caused by nothing in particular is much more precious, elusive and pure. It is the moment that cannot be planned and when the whole world just feels right. In perfect harmony. You just realize without effort that life is good and you don't analyze why and what for and where you're going and whether your actions make sense.
The moment is quite short (30 minutes max) and if you try to keep that state of mind for longer, you will get disappointed. It is like a wave, it cannot be caught. And you probably have to experience it alone - it was people that made my stay in Malta super enjoyable, but that moment of harmony with the world must be devoid of external distractions.
I suppose it is possible to live as full a life in seventy hours as in seventy years; granted that your life has been full up to the time that the seventy hours start and that you have reached a certain age.
Robert Jordan, the main character of the novel, has just fallen in love but knows he would probably die very soon. I am not trying to compare myself to him, but these sentences give food for thoughts and are able to calm me down when I start panicking about the passing time. It doesn't really matter how much time you spend on something, it is quality of that time that counts. If you were really happy, it doesn't matter how long it lasted or what happened after that.
After seven hours at Mellieha beach, we returned home: full blast music, escaping sunset, sunburnt back and thighs (despite several layers of waterproof sunscreen), cold pizza, traffic jam. It was my last day so I wanted to end it properly and what can be more appropriate in Malta than a beach party?
There was no choclate cake on faces and other parts of the body, no cuvee brut on clothes, no music, no dancing in bikini and socks, no swimming with the jellyfish by the moonlight. Some things cannot be recreated because life rushes forward (what a nice way of saying: I'm too much of a mess to organize a proper barbecue party).
Every time I leave Malta I feel like turning the plane back before it even leaves the ground. Every time exactly the same. It is like a groundhog day.
no matter how many times I've been there, Malta always surprises me with some funny inconvenience (for example, no descent towards the water - jumping head first from several meters straight onto concrete is not advised)
Malta is small, overpopulated, cramped, hot, jammed, annoying and a bit stinky but I will keep coming back as long as there is at least one piece of rocky beach, iced coffee, kinnie and gin with bitter lemon and a handful of people for whom it's worth opening bacardi breezers with a key at the party that no one came to, sitting on a seaside kiosk bench until 5 am, applying several hundred layers of waterproof sand, no, sunscreen, and drinking corona with a quarter of lemon at ten in the morning. The same thing with Japan: I guess I will be coming back there, although it is a bit more difficult concerning the distance. The moment you decide to live somewhere for more than a few months, you sign a lifetime contract with that place and leave a small piece of your soul there. I have written about it already.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz