(English below)
"Trzeba być kompletnym czubkiem, żeby chcieć polecieć do Indonezji", pomyślałam po raz tysięczny, robiąc przelew na trzy i pół miliona rupii o czwartej nad ranem do agencji wizowej, która równie dobrze może być internetowym oszustem.
Zmieniające się dynamicznie zasady dotyczące kwarantanny, niejasne warunki przyznawania wizy, odrzucona wiza, nieuprzejmi i mało pomocni pracownicy ambasady, zbliżający się Ramadan, wybuch wulkanu, powodzie pory deszczowej, pandemia, wojna na Ukrainie, zamęt w pracy, błędnie odczytany wynik testu na covid przyprawiający o zawał serca w dniu wylotu - mogłabym przez kilka minut wymieniać powody, dla których warto odpuścić sobie taką wyprawę. Na całe szczęście powód, dla którego jednak poleciałam, równoważy lub nawet znacznie przeważa wszystkie niedogodności i sprawia, że stawianie czoła przeciwnościom jest słodkie niczym miód. Nieprawdopodobne, do jakich czynów może człowieka popchnąć miłość. Jeszcze parę lat temu nie uwierzyłabym w takie cuda.
Widząc, jak wiele utrudnień spotkało mnie jeszcze przed wylotem, spodziewałam się podobnego karnawału porażek i karuzeli niepowodzeń, gdy w końcu się tam znajdę. Moja ziemia obiecana, mój urlop z dala od plaży, moja kraina niezrozumienia, moje wielkie indonezyjskie zaręczyny w strugach deszczu, moja kaczka smażona i durian śmierdzący! Wysiłek włożony w zobaczenie ciebie na własne oczy sprawia przecież, że moje oczekiwania są niezwykle wysokie.
W zasadzie jeszcze zanim wyleciałam, postanowiłam stanowczo, że w najbliższej przyszłości wyskoczę przynajmniej na kilka dni do jakiejś europejskiej stolicy w celu złapania jakiejś psychicznej równowagi. Jeszcze nic nie zrobiłam, a już zatęskniłam za tego rodzaju podróżą, w której wiesz, czego się spodziewać, idziesz gdzieś, wysiadasz z tramwaju albo metra, spacerujesz po starym mieście, idziesz do muzeum, kupujesz magnes na lodówkę, jesz coś lokalnego w restauracji albo pijesz kawę w kawiarni na ulicy i wracasz. To takie proste, gdy masz infrastrukturę turystyczną, architekturę dostosowaną do ruchu pieszych i mniejszy lub większy ład przestrzenny.
Wejść na świętą górę Tidar? Nieczynna z powodu Ramadanu.
Farma duriana? Nie ten sezon.
Przejażdżka jeepem po wulkanie, żeby zobaczyć stare potoki lawy? Wykluczone, bo niedawno była erupcja (to znaczy możesz się przejechać, ale zabierzemy cię co najwyżej do bardzo dziwnego parku rozrywki).
Wizyta w Borobudur, największej na świecie świątyni buddyjskiej? Nie, bo to przynosi pecha niezaślubionym parom.
Galeria sztuki w Jogja? Za późno, zamykają o 16.
Może chociaż wysłać pocztówki? Nie znajdziesz czegoś takiego.
Iść na jedzenie i picie na głównym placu Alun-Alun w Yogyakarcie w sobotni wieczór? Za dużo ludzi, nawet nie zaparkujesz, będziesz za kręcić się jak na karuzeli w baardzo zwolnionym tempie.
Zobaczyć występy artystyczne w pałacu sułtana? Odwołane, bo w tej części świata nadal mamy pandemię.
Sesja zdjęciowa na super motocyklu? Dobrze, okej, ale nie możesz do końca ani tak się ubrać, ani tak zapozować, jak sobie wymyślisz, bo nadal jesteśmy w przestrzeni publicznej w Indonezji, w środku Ramadanu.
Wyrobić paszport? Tak, ale musisz poświęcić dwa razy cały dzień na wyprawę do innego miasta, oddalonego o dwie-trzy godziny samochodem, co prawda mniejszego, ale z większym budynkiem urzędu imigrasi.
I tak dalej. Nawet decyzja o tym, czy pojechać do Yogyakarty motorem, czy samochodem, zdawała się przerastać ludzkie możliwości rozumowania i podejmowania wyborów: bo bagaże, bo gorąco, bo deszcz, bo gdzie parking, bo skąd pożyczyć, bo Meliana na motorze, bo wysyłanie paczki z japońskim ramenem po drodze. Komedia na każdym kroku. A z powodu przegrzania mózgu spowodowanego jednoczesnym noszeniem kasku i maseczki, możesz być przekonany, że spośród wszystkich złych decyzji podejmiesz tą najbardziej nieracjonalną. Dlaczego tacy jesteśmy, skarbie?, pyta on, robiąc fikołek w tył. Moja lepsza połowa, mój opiekun, mój przewodnik, mój członek gangu (brutalnego), ale zbyt zjaponizowany, tak samo zagubiony jak ja sama.
O kulturze przemieszczania w Indonezji mogłabym napisać osobny wpis, artykuł, książkę, doktorat. Szok niby nie był aż tak ogromny, byłam wstępnie przygotowana, wspominałam o tej kwestii trochę przy okazji podróżowania po Malezji i Indiach. Ale jednak po Delhi poruszałyśmy się głownie dobrze rozwiniętą siecią metra, a czasami nawet miejskim autobusem. W Magelangu, Wonosobo, a nawet w tak dużym i znaczącym mieście, jakim jest Yogyakarta, możesz o tym zapomnieć. Jeśli nie masz motocykla albo samochodu, albo przynajmniej znajomego lub szwagra, od którego możesz je pożyczyć, to nie żyjesz.
Generalnie dopóki jedziesz, jest dobrze.
Gdy się zatrzymasz, palące promienie słońca sprawią, że zaczniesz się gotować w czarnej kurtce Metalliki.* Uświadomisz sobie też, że w zasadzie wdychasz wyłącznie spaliny dziesiątek motocykli, które stoją wokół ciebie. A człowiek pomalowany cały na srebrno będzie chciał od ciebie pieniądze. Zaczniesz się też zastanawiać, czy ktoś nie zwędzi czegoś z twojego plecaka, który w zapomnieniu założyłeś na plecy, a nie tak jak trzeba, na brzuch. Jeśli akurat palące promienie słońca nie gotują ciebie żywcem, to możesz spojrzeć na niebo i zorientować się, że zaraz zacznie się ulewa. Albo przynajmniej, że majestatyczny wulkan znowu jest zasłonięty chmurami.
*Kurtce dlatego, że jeśli nie założysz czegoś z długim rękawem, na wewnętrznej stronie twoich przedramion pojawi się zabawna opalenizna. Czarnej i Metalliki dlatego, żeby wyglądać cool.
Dopóki jedziesz, jest dobrze. Obserwujesz życie. Pola ryżowe i uprawy papryczek chili, albo herbaty, albo palmy z tymi krótkimi bananami, co smakują jak ziemniaki. Budki z jedzeniem, przenośne punkty gastronomiczne, przyosiedlowe sklepiki, bramy - każda inna i niepowtarzalna, kolorowe meczety, cztery osoby na jednym motorze, albo na przykład jedna osoba i pięć wielkich pudeł, domy blisko centrum, do których wchodzi się po kładkach nad kanałem, wąskie uliczki, brak parkingów, brak blokowisk, brak pieszych.
To ostatnie spowodowało kompletny przewrót w moim myśleniu. To, co dla mnie oczywiste, tam jest kompletną abstrakcją. Jeśli wybierzesz się na pieszy spacer do supermarketu, ludzie będą się na ciebie gapić (nawet jeśli nie jesteś białą blondynką z niebieskimi oczami o spiczastym nosie).
Kochanie, jedziemy do sklepu, musimy kupić jakieś napoje dla gości i zaprosić ochroniarza na nasze przyjęcie. Jedziemy. Dobrze. Przebieram się. Pytam, czy wziąć plecak. Narzekam, bo dopiero co wróciliśmy skądś i nie mam siły ani na jeżdżenie, ani na kolejne interakcje z ludźmi, których nie rozumiem. Spędzam dwie minuty na podjęciu decyzji, które buty ubrać.
Przy czym odległość do celu naszej wyprawy wynosiła mniej niż sto metrów. Znając moje upodobanie do szybkiego marszu, przeszłabym tam i z powrotem szybciej, niż zajmuje wyjęcie motocykla z garażu. Czy to niedogodność, czy udogodnienie, że nawet przy sporej liczbie aktywności twój licznik kroków na koniec dnia może pokazywać absurdalne 247? Nie wiem, po kilku dniach przestałam podawać cokolwiek w wątpliwość.
Nothing makes sense in Indonesia. Słyszałam to przynajmniej kilka razy w ciągu dnia. O ile tylko będziesz o tym nieustannie pamiętać i nauczysz się zastępować frustrację radosnym zadziwieniem, będziesz się dobrze bawić (a jeśli nie chcesz musieć tego robić, poleć na Bali zamiast do Jawy Środkowej).
Zgotowałam sobie ten los właśnie w momencie, gdy stanowczo odmówiłam wizyty na Bali. Chciałam zobaczyć prawdziwą Indonezję, nie jakieś plaże z pocztówki i drinki z kokosa w otoczeniu tłumu turystów.
Zrozumieć trochę lepiej społeczeństwo i jego problemy, obserwując istnienie instytucji pana kierującego ruchem na skrzyżowaniu albo pilnującego dowolnego parkingu i pomagającego z niego wyjechać.
Jeść śniadania i lunche tak trochę po kryjomu, ale częściowo doświadczyć ekscytacji związanej z przełamywaniem postu o 17.42 przy dźwiękach dobiegających z meczetu.
Robić błyskawiczny makaron, kawę rozpuszczalną z imbirem i zupę owocową z syropem kokopandanowym.
Jeść ayam bakar rękami i przywyknąć do tego, że jedzenie na wynos jest w całości pakowane w różnorodnej wielkości woreczki plastikowe, włączając w to zupy i soki.
Wjeżdżać motorem w środek chmury, w której ludzie w stereotypowych spiczastych kapeluszach spokojnie sobie pracują na polach, a dzieci w mundurkach wybiegają ze szkoły.
Poznać moją nową rodzinę, z którą komunikacja początkowo przyprawiała mnie o zawroty głowy, a każde podanie telefonu z nową nieznajomą twarzą na wideorozmowie i słowami "przywitaj się z moim bratem!" powodowało nowe płaszczyzny przytłoczenia; potem jednak nauczyłam się siedzieć spokojnie i się uśmiechać, bez próby zrozumienia konwersacji, bez wnikania w to, czy jest o mnie, o rodzinnym niedawnym sporze czy o synu byłego prezydenta. Siedź, potakuj, wsłuchuj się w samą melodię słów obcego języka, rób sobie zdjęcia ze wszystkimi i ciesz się arbuzem, galaretką mango i zielonymi ciastkami z czekoladową posypką, które podsuwa ci twoja teściowa, pomimo że sama nic nie je.
Niedogodności zamieniają się w lekcje. I w anegdoty. Bez nich byłoby nudno. Nieżyciowo. Dzięki nim urlop przestaje być urlopem, a zaczyna być życiem. Abstrakcyjnym, prawie jak na innej planecie albo w innej galaktyce, ale przez to tak cennym. Czasoprzestrzeń się zagina, a ty na koniec, pomimo kolosalnych różnic w każdym aspekcie życia, dochodzisz do wniosku, że w sumie przecież aż tak się nie różnicie.
W kolejnych odcinkach:
(1) Kościół w kształcie kurczaka, albo co mi przyjdzie do głowy lub
(2) Jak przetrwać indonezyjską ceremonię zaręczyn i się nie skompromitować, ewentualnie
(3) Domowe sposoby na pozbycie się węża zza fotela w salonie lub
(4) Co robi syn byłego prezydenta na scenie w Pendopo Lawas i dlaczego chce rozmawiać z zimowym kalafiorem.
Głosujcie w komentarzach.
[ENGLISH]
"You have to be completely insane to want to go to Indonesia", I thought for a thousandth time as I was making transfer for 3,5 million rupiah at four in the morning to some visa agency that might as well be an internet scammer.
Dynamically changing quarantine rules, unclear visa conditions, rejected visa application, rude and unhelpful embassy staff, upcoming Ramadhan, volcanic eruption, rainy season floods, never ending pandemic, war in Ukraine, hectic and busy time at work, misread covid test result causing a small hear attack on the day of departure - I could spend a few minutes explaining reasons why it is worth giving up such a trip. Fortunately, the reason I didn't give up after all balances or, to be precise, greatly outweights all the inconveniences and makes facing them as pleasant and sweet as honey. What kind of crazy things can love make you do, I wouldn't have believed it a few years ago.
Seeing how many difficulties I had even before my departure, I expected similar carnival of failures and carousel of abstract issues when I finally get there. My promised land, my summer vacation far away from the beach, my country of incomprehension, my great Indonesian engagement in the puring rain, my fried duck and smelly durian! After all, the huge effort I put into being able to see you with my own eyes, makes my expectations extremely high.
In fact, before I departed, I firmly decided that in near future I would visit some European capital city for at least few days, just to regain some mental balance. I hadn't done anything yet but I already missed this kind of journey where you know what to expect: you go somewhere, get off the tram or subway, take a walk in the old town, go to the museum, buy a fridge magnet, eat something local in a nice restaurant or have a coffee in the street, and you go back, and that's it. It is so simple when you have good tourist infrastructure, architecture is suitable for pedestrian traffic and there exists any kind of spatial planning.
Climb the sacred Mount Tidar? Closed because of Ramadhan.
Go to durian farm? Not a durian season.
A jeep ride on the volcano to see old lava flows? Nah, erupted recently. I mean, you can go for a jeep ride, but we will take you only to a weird amusement park in the middle of nowhere.
A visit to Borobudur, the largest buddhist temple in the world? Not likely, it brings bad luck to unmarried couples.
Art gallery in Jogja? Too late, closing at 4pm.
Maybe at least buy postcards? Not common here, you cannot find them.
Go to have some food and drink at main Alun-Alun square in Yogyakarta on Saturday night? Too crowded, you cannot even park, you'll be spinning like on a carousel in a very slow motion.
See traditional art performances at sultan's palace? No, we still have pandemic in this part of the world.
A photo session on a fancy motorbike? Yeah, sure, but you cannot dress or pose as you would like because we are still in public space in Indonesia and it's the middle of Ramadhan,
Get a new passport? Yes, but you have to spend a whole day (times two) to go to another city, two or three hours by car - a bit smaller city, but they have much bigger imigrasi office.
And so on. Even the decision whether to go to Yogyakarta by motorbike or by car seemed to exceed human reasoning or ability of making choice: because luggage, too hot, too much rain, where to park, where to borrow, Meli on the motorcycle, need to send parcel with Japanese ramen on the way etc. Comedy at every turn. And due to brain overheating caused by wearing helmet and mask at the same time, you can be pretty sure that from all bad choices you will make the most ridiculous one. Why are we like this, honey?!, he asks, making a back flip. My better half, my protector, my guide, my brutal gang member, but too japanized, just as lost as I was.
I could write a separate post, article, book, doctorate about a culture of transportation in Indonesia. The shock should not have been that huge because I was pre-prepared, I mentioned this issue when I was writing about traveling in Malaysia and India. But still, it was different. In Delhi, we mainly used well-developped subway system and sometimes even a city bus. In Magelang, Wonosobo, even in such large and significant city as Yogyakarta, you can forget about any of it. If you don't have a motorcycle or a car, or at least a friend or brother in law to borrow them from, you cannot function.
Generally, as long as you are moving, you are fine.
The moment you stop, scorching rays of sun will make you boil inside of your black Metallica jacket.* You will also realise that you are basically just breathing in exhaust fumes of the dozens of motorbikes stopping around you. And a person painted all silver wants money from you. You will also start to wonder whether stuff in your backpack are safe because by accident you are wearing it on your back, not like it should be, on your belly. And if by any case scorching sunrays are not boiling you alive, you can look up at the sky and see that it's about to rain heavily. Or at least that it is so cloudy that you cannot see that majestic volcano, again.
*Jacket because if you are not wearing something with long sleeves, you will get a very funny tan on the inside of your forearms. Black and Metallica, because you want to look cool.
As long as you keep moving, you are fine. You watch life. Rice fields and chili crops or tea farms or palm trees with these short bananas that taste like potatoes. Stalls with foods, portable eateries, neighborhood shops, gates - each of them unique and different, colorful mosques, four people on one motorcycle, or one person and five huge boxes, downtown houses accessed by small bridges across the canal, narrow streets, no parking lots, no blocks of flats, no pedestrians.
The latter caused a complete revolution in my thinking. What is obvious to me, is a complete abstraction there, or the opposite. If you decide to take a walk to the supermarket, people will stare at you, even if you are not a white blonde girl with blue eyes and a sharp nose.
Honey, we are going to a store, we need to get some drinks for the guests and invite the security to our ceremony. By motorcycle. Okay. I change my clothes. I ask if I should take my bag. I'm complaining because we just came back from somewhere and I don't have energy to go out and try to interact with people again. I spend two minutes deciding which shoes to wear.
The distance between the house and our destination is, I don't know, less than 100 meters. Knowing me being used to walking fast, I would go there and back faster than it took to get the motorcycle out of the garage. But okay. Is it an inconvenience or a convenience than even on a day with quite a lot of activities the step counter on my phone showed absurd number of 247? I don't know, after a few days I stopped questioning anything.
Nothing makes sense in Indonesia. I heard that sentence at least a few times every day. As long as you keep this in mind and learn to replace frustration with joyful wonder, you'll have a lot of fun (and if you don't wanna need to do that, go to Bali instead Central Java).
So yes, I did it to myself the moment I decided to strongly disagree to go to Bali. I wanted to see real Indonesia, not some postcard beaches and coconut drinks surrounded by crowds of tourists.
Understand society and its problems a little bit by observing the existence of institution of man who manages traffic at the intersection or looks after the parking space, helping you to get out.
Eat breakfast and lunch secretly hidden, but partially enjoying the experience of breaking the fast at 5.42 pm, hearing sounds from mosque in the background.
Make instant noodles, instant ginger coffee and fruit soup with pink cocopandan syrup.
Eat ayam bakar with your hands and get used to the fact that take out food is packed entirely in various sizes of plastic bags, including soups and juices.
Drive a motorbike into the middle of the cloud and see people there, working peacefully on the fields, wearing stereotypical round hats, and children in uniforms running out from school.
Get to know my new family, with whom communication initially made me very dizzy, and each phone video call with another unfamiliar face and words "say hi to my brother!" created new levels of overwhelmingness; but then I learned to sit, relaxed, and smile, without trying to figure out whether the conversation is about me, about family issues or about son of former president. Sit, nod, enjoy the sound of language itself, take pictures with everyone and enjoy watermelon, mango jelly and green cake with chocolate sprinkle that your mother in law gives you every minute even though she is not eating anything.
Inconveniences turn into lessons. And into anecdotes. It would be too boring without them. Not life-like. Thanks to them, holiday is not holiday any more, it is different kind of life you get. Abstract, weird, like on another planet or in different galaxy, but so precious. Space-time is distorted, and in the end, despite huge differencies in every aspcet of life, you come to a conclusion that after all you are not so different.
In following episodes:
(1) Chicken church or whatever I can think of, or
(2) How to survive Indonesian engagement ceremony and not make a fool of yourself, or
(3) Useful tips how to get rid of a snake form behind the armchair in your living room, or maybe
(4) What is son of former president doing on a scene in Pendopo Lawas and why he wants to talk with winter cauliflower?
Vote in comments.
Chciałam zagłosować, ale w sumie wszystkie tematy ciekawe. Also - ale ślicznie wyglądacie razem :3
OdpowiedzUsuńDziękuję :3
Usuń