[ENGLISH BELOW]
Od kilku miesięcy rozciągam znaczenie tego, co można nazwać "bycie poza domem". Pomijając w ogóle to, że rozciągam znaczenie słowa "dom" - albo je zniekształcam. W pewnym momencie w trakcie ostatnich podróży tęskniłam za trzema miejscami jednocześnie: Japonią, Polską i Maltą, za każdym z nich jako za moim domem, ale w każdym przypadku z całkiem innych powodów.
Nie będę tu pisać ani o Tajlandii, ani o Hong Kongu, ani o Japonii, tylko o tęsknocie za domem właśnie, i o wirusie, który uczynił wiele rzeczy niemożliwymi całkiem znienacka.
Od kilku miesięcy rozciągam znaczenie tego, co można nazwać "bycie poza domem". Pomijając w ogóle to, że rozciągam znaczenie słowa "dom" - albo je zniekształcam. W pewnym momencie w trakcie ostatnich podróży tęskniłam za trzema miejscami jednocześnie: Japonią, Polską i Maltą, za każdym z nich jako za moim domem, ale w każdym przypadku z całkiem innych powodów.
Nie będę tu pisać ani o Tajlandii, ani o Hong Kongu, ani o Japonii, tylko o tęsknocie za domem właśnie, i o wirusie, który uczynił wiele rzeczy niemożliwymi całkiem znienacka.
Na samym początku, uczynił niemożliwą moją wycieczkę do Tajlandii.
Później, pod koniec mojego pobytu w Indiach, uczynił niemożliwym mój dalszy pobyt w miejscu, w którym tymczasowo mieszkałam, o czym dowiedziałam się wieczór przed.
Na końcu uczynił niemożliwym mój powrót do Fukuoki, o czym dowiedziałam się na lotnisku w Delhi.
Ale po kolei.
Najpierw byłam zła, że tracę okazję jedzenia mango sticky rice codziennie, możliwość zabawy ze wszystkimi kotami Sign, próbowania potraw, których nazwy brzmią jak świątynie i odwiedzania świątyń, których nazwy brzmią jak tajskie jedzenie, no i ponad 400 euro, które wydałam na nowe bilety powrotne z Indii.
(to było w zeszłym miesiącu, gdy w Polsce nikt jeszcze nie myślał o atakach na supermarkety i kwarantannach, we Włoszech nie umierało kilkaset osób dziennie, a granice nie były zamykane)
Dobrze, to jest smutne, ale to nie jest jakaś straszna życiowa tragedia, moglibyście powiedzieć. Poza tym, wystarczy tego podróżowania. Zwłaszcza w czasach zarazy.
Nie powinnam się wściekać, że nie odhaczę kolejnego kraju na mapie-zdrapce, która i tak została w Polsce. Zobaczę trochę mniej, co za problem, i tak w ciągu ostatnich kilku miesięcy byłam w tak skrajnie różnych środowiskach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Zmiany stref czasowych przestały robić na mnie wrażenie, podobnie jak trzymanie w portfelu trzech różnych walut. Jeździłam kamperem po nowozelandzkich górskich drogach, gdzie przez pół dnia można nie minąć innego pojazdu i przechadzałam się po zatłoczonych ulicach Delhi, gdzie trzeba przeciskać się między ludźmi i pojazdami, jest tak głośno, że nie słyszysz własnych myśli, a powietrze jest tak ciężkie, że można je kroić nożem.
Co jak co, ale taka lekcja (pokory?) mi się przyda. I tak miałam szczęście do tej pory, skoro dopiero pandemia i ogólnoświatowy kryzys musiały mi uświadomić, że nie wszystko w życiu zawsze wychodzi i pewnych rzeczy nie przeskoczę, choćbym nie wiem jak długo się rozpędzała.
Później, pod koniec mojego pobytu w Indiach, uczynił niemożliwym mój dalszy pobyt w miejscu, w którym tymczasowo mieszkałam, o czym dowiedziałam się wieczór przed.
Na końcu uczynił niemożliwym mój powrót do Fukuoki, o czym dowiedziałam się na lotnisku w Delhi.
Ale po kolei.
Najpierw byłam zła, że tracę okazję jedzenia mango sticky rice codziennie, możliwość zabawy ze wszystkimi kotami Sign, próbowania potraw, których nazwy brzmią jak świątynie i odwiedzania świątyń, których nazwy brzmią jak tajskie jedzenie, no i ponad 400 euro, które wydałam na nowe bilety powrotne z Indii.
(to było w zeszłym miesiącu, gdy w Polsce nikt jeszcze nie myślał o atakach na supermarkety i kwarantannach, we Włoszech nie umierało kilkaset osób dziennie, a granice nie były zamykane)
mango sticky rice, którego nie zjem
Dobrze, to jest smutne, ale to nie jest jakaś straszna życiowa tragedia, moglibyście powiedzieć. Poza tym, wystarczy tego podróżowania. Zwłaszcza w czasach zarazy.
Nie powinnam się wściekać, że nie odhaczę kolejnego kraju na mapie-zdrapce, która i tak została w Polsce. Zobaczę trochę mniej, co za problem, i tak w ciągu ostatnich kilku miesięcy byłam w tak skrajnie różnych środowiskach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Zmiany stref czasowych przestały robić na mnie wrażenie, podobnie jak trzymanie w portfelu trzech różnych walut. Jeździłam kamperem po nowozelandzkich górskich drogach, gdzie przez pół dnia można nie minąć innego pojazdu i przechadzałam się po zatłoczonych ulicach Delhi, gdzie trzeba przeciskać się między ludźmi i pojazdami, jest tak głośno, że nie słyszysz własnych myśli, a powietrze jest tak ciężkie, że można je kroić nożem.
Co jak co, ale taka lekcja (pokory?) mi się przyda. I tak miałam szczęście do tej pory, skoro dopiero pandemia i ogólnoświatowy kryzys musiały mi uświadomić, że nie wszystko w życiu zawsze wychodzi i pewnych rzeczy nie przeskoczę, choćbym nie wiem jak długo się rozpędzała.
Okej.
Pogodziłam się z tymczasowym brakiem Tajlandii w moim życiu, po wielu wahaniach zabukowałam nowe bilety przez Hong Kong.
Głupio by było, gdyby zepsute plany dotyczące Tajlandii zepsuły resztę moich wakacji, więc teraz tylko przestawić się z trybu sfrustrowanego z powrotem do przygodowego i korzystać z pobytu w Indiach na całego.
Albo nie, bo nieszczęścia chodzą trójkami.
W Indiach pojawiają się nowe przypadki koronawirusa. Zbiegiem okoliczności w czasie, gdy podróżowałam i w miejscowościach na mojej trasie. W końcu, jak wisienka na torcie, doszedł jeden przypadek zarażenia w pobliżu miejsca zamieszkania mojej przyjaciółki i notka od władz osiedla do jej rodziców, że jako obcokrajowiec nie mogę tam już dłużej zostać.
Lubię spontaniczność w małych, codziennych czynnościach, ale gdy przychodzi do podróżowania, jestem skrajnie mało spontaniczna. Hostele rezerwuję z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem, rzadko zmieniam plany i tak dalej. Dołóżcie do tego fakt, że jestem w innym kraju i czuję się nieporadnie, ostatnie kilka tygodni spędziłam w komfortowym towarzystwie osób, które świetnie w tym kraju funkcjonują i szok spowodowany szybkością zmiany całej sytuacji. Czułam, że straciłam poczucie kontroli nad własnym życiem oraz tak zagubiona w rzeczywistości, że nie byłam pewna, czy poradzę sobie z prostym zadaniem zdobycia żywności.
A że wszystkie wydarzenia tych dni były raczej rollercoasterem niż tylko niekontrolowanym zjazdem w dół zbocza, w godzinę po przeprowadzce do hostelu miałam nowych przyjaciół i świetnie się bawiłam. Jak w źle zmontowanym filmie. Nigdy nie sądziłam, że mogę poznać ludzi tak szybko i tak szybko przywiązać się do miejsca. Byłam jak dziecko, które nie chce jechać w odwiedziny do rodziny, ale zanim minie weekend, tak dobrze się bawi, że płacze, wyjeżdżając. Nagle miałam milion możliwości spędzenia dnia, znałam najlepsze restauracje i lodziarnie w okolicy i prawie zapomniałam o koronawirusie i tęsknocie za domem.
Nie na długo.
W czasie odprawy na lotnisku w Delhi dowiedziałam się, że nie lecę do Fukuoki, tylko do Osaki, bo odwołano mój lot. Tak po prostu, nie żeby mnie poinformowali wcześniej czy coś. Osaka jest dość daleko. Nawet nie jest na tej samej wyspie. Wiecie, lubię niespodzianki, ale to jednak trochę za dużo. To w połączeniu z faktem, że nie mogłam połączyć się z internetem na lotnisku, sprawiło, że drugi raz w ciągu kilku dni traciłam kontrolę nad swoim życiem. Gorzej. W świecie rzeczywistymi ani wirtualnym nie było nikogo, z kim mogłabym podzielić się frustracją.
Nie mogąc połączyć się z internetem, nie miałam możliwości szybkiego sprawdzenia opcji transportu z Osaki do Fukuoki na następny dzień, ale być może nawet to byłoby niepotrzebne. Bo gdy wylądowałam w Hong Kongu, zobaczyłam na lotnisku kartkę ze swoim nazwiskiem i to nie było ciepłe powitanie jak na filmach. Poinformowano mnie, że Japonia poprzedniego dnia wieczorem zwiększyła restrykcje, tylko dwa lotniska (Osaka i jedno w Tokio, stąd odwołany mój lot) przyjmują obcokrajowców i wysyłają wszystkich na dwutygodniową kwarantannę w przeznaczone do tego miejsce, nie można korzystać z transportu zbiorowego i tak dalej.
Pomyślałam szybko: wspaniale, gdybym wiedziała wcześniej, wróciłabym poprzedniego dnia do Fukuoki, jak normalny człowiek, a nie jak podróżnik w czasie, który trafił do XVIII-wiecznej Japonii, gdy kraj był zamknięty i tylko dwa lub trzy porty przyjmowały zagranicznych handlarzy. (oczywiście pomyślałam też, że byłoby niefajnie wracać dzień wcześniej, bo miałabym mniej czasu w tamtym hostelu w Delhi - powoli traciłam zmysły i zdolność wartościowania/oceny sytuacji)
Gdy powiedziałam pracownikom lotniska, że jestem rezydentem studentem, a nie turystą, i mieszkam w akademiku, i bardzo tęsknię za swoim pokojem i truskawkowym taiyaki (bez tego ostatniego), nie potrafili powiedzieć, co się ze mną stanie.
Idealnie - więcej paniki, zero konkretnych informacji. Sam stres mógłby spowodować u mnie gorączkę która wysłałaby mnie do kwarantanny. Nie zapominajmy o tym, że kaszlałam. Im bardziej oddalałam się od zanieczyszczonych i dusznych delhijskich ulic, tym mniej, ale to nieważne, to najmniej odpowiedni moment w historii mojego życia, by kaszleć.
Nigdy nie leciałam tak pustym samolotem. Dali nam lody Haagen Dazs na deser i w normalnych warunkach byłabym bardzo podekscytowana. W tych warunkach tylko zamroziły mi mózg (to był naprawdę spory kubeczek lodów), co pomogło mi beznamiętnie podejść do kontroli zdrowia na lotnisku.
Nie przedłużając - w Osace dostałam niebieską kartę, oznaczającą, że jestem zdrowa (prawdopodobnie) i mogę sobie iść. Po wypełnieniu dwóch czy trzech formularzy i sprawdzeniu temperatury. Pytali mnie nawet, na co byłam szczepiona, i ja nie wiedziałam, czym są te choroby po angielsku, więc japoński lekarz użył telefonu, by przetłumaczyć swoje słowa, ale na portugalski, więc powiedziałam mu po japońsku, że potrzebuję tego na polski. Przemknęło mi przez myśl, że to tę historię będę opowiadać wnukom bardziej niż przypadkowe kupienie owoców chlebowca na rynku w Malezji, tylko dlaczego tyle stresu jest potrzebne do tworzenia wspomnień, od których przechodzi dreszcz?
Kilkanaście godzin później, po włożeniu japońskiej karty sim z powrotem do telefonu, radości spowodowanej widokiem japońskiej toalety i automatów z napojami, koczowaniu kilka godzin w kawiarni i całej nocy w autobusie (jest kilka razy tańszy od pociągu i samolotu) i po długim spacerze w deszczu, byłam z powrotem w akademiku. Dowiedziałam się na wejściu, że przez dwa tygodnie najlepiej, gdybym w ogóle nie wychodziła z pokoju. Dostałam termometr i kartę, w której mogę wpisywać wszelkie podejrzane objawy. Po japońsku.
Mój pokój nigdy nie był tak pusty. Nagle mam tyle przestrzeni dla siebie, i tyle czasu, i udało się, wróciłam do domu przynajmniej w pewnym sensie. Byłam tak skołowana i zdezorientowana poprzednimi wydarzeniami, że nie wiedziałam, czy się cieszę tak naprawdę. Pomimo że kilkanaście godzin wcześniej twierdziłam, że jeśli tylko uda mi się wrócić do mojego pokoju, to dobrowolnie zostanę w nim z przyjemnością przez co najmniej miesiąc.
Pogodziłam się z tymczasowym brakiem Tajlandii w moim życiu, po wielu wahaniach zabukowałam nowe bilety przez Hong Kong.
Głupio by było, gdyby zepsute plany dotyczące Tajlandii zepsuły resztę moich wakacji, więc teraz tylko przestawić się z trybu sfrustrowanego z powrotem do przygodowego i korzystać z pobytu w Indiach na całego.
gdy wiesz, że te schody donikąd nie prowadzą, ale i tak musisz wejść
Albo nie, bo nieszczęścia chodzą trójkami.
W Indiach pojawiają się nowe przypadki koronawirusa. Zbiegiem okoliczności w czasie, gdy podróżowałam i w miejscowościach na mojej trasie. W końcu, jak wisienka na torcie, doszedł jeden przypadek zarażenia w pobliżu miejsca zamieszkania mojej przyjaciółki i notka od władz osiedla do jej rodziców, że jako obcokrajowiec nie mogę tam już dłużej zostać.
Lubię spontaniczność w małych, codziennych czynnościach, ale gdy przychodzi do podróżowania, jestem skrajnie mało spontaniczna. Hostele rezerwuję z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem, rzadko zmieniam plany i tak dalej. Dołóżcie do tego fakt, że jestem w innym kraju i czuję się nieporadnie, ostatnie kilka tygodni spędziłam w komfortowym towarzystwie osób, które świetnie w tym kraju funkcjonują i szok spowodowany szybkością zmiany całej sytuacji. Czułam, że straciłam poczucie kontroli nad własnym życiem oraz tak zagubiona w rzeczywistości, że nie byłam pewna, czy poradzę sobie z prostym zadaniem zdobycia żywności.
A że wszystkie wydarzenia tych dni były raczej rollercoasterem niż tylko niekontrolowanym zjazdem w dół zbocza, w godzinę po przeprowadzce do hostelu miałam nowych przyjaciół i świetnie się bawiłam. Jak w źle zmontowanym filmie. Nigdy nie sądziłam, że mogę poznać ludzi tak szybko i tak szybko przywiązać się do miejsca. Byłam jak dziecko, które nie chce jechać w odwiedziny do rodziny, ale zanim minie weekend, tak dobrze się bawi, że płacze, wyjeżdżając. Nagle miałam milion możliwości spędzenia dnia, znałam najlepsze restauracje i lodziarnie w okolicy i prawie zapomniałam o koronawirusie i tęsknocie za domem.
Nie na długo.
W czasie odprawy na lotnisku w Delhi dowiedziałam się, że nie lecę do Fukuoki, tylko do Osaki, bo odwołano mój lot. Tak po prostu, nie żeby mnie poinformowali wcześniej czy coś. Osaka jest dość daleko. Nawet nie jest na tej samej wyspie. Wiecie, lubię niespodzianki, ale to jednak trochę za dużo. To w połączeniu z faktem, że nie mogłam połączyć się z internetem na lotnisku, sprawiło, że drugi raz w ciągu kilku dni traciłam kontrolę nad swoim życiem. Gorzej. W świecie rzeczywistymi ani wirtualnym nie było nikogo, z kim mogłabym podzielić się frustracją.
Nie mogąc połączyć się z internetem, nie miałam możliwości szybkiego sprawdzenia opcji transportu z Osaki do Fukuoki na następny dzień, ale być może nawet to byłoby niepotrzebne. Bo gdy wylądowałam w Hong Kongu, zobaczyłam na lotnisku kartkę ze swoim nazwiskiem i to nie było ciepłe powitanie jak na filmach. Poinformowano mnie, że Japonia poprzedniego dnia wieczorem zwiększyła restrykcje, tylko dwa lotniska (Osaka i jedno w Tokio, stąd odwołany mój lot) przyjmują obcokrajowców i wysyłają wszystkich na dwutygodniową kwarantannę w przeznaczone do tego miejsce, nie można korzystać z transportu zbiorowego i tak dalej.
Pomyślałam szybko: wspaniale, gdybym wiedziała wcześniej, wróciłabym poprzedniego dnia do Fukuoki, jak normalny człowiek, a nie jak podróżnik w czasie, który trafił do XVIII-wiecznej Japonii, gdy kraj był zamknięty i tylko dwa lub trzy porty przyjmowały zagranicznych handlarzy. (oczywiście pomyślałam też, że byłoby niefajnie wracać dzień wcześniej, bo miałabym mniej czasu w tamtym hostelu w Delhi - powoli traciłam zmysły i zdolność wartościowania/oceny sytuacji)
Gdy powiedziałam pracownikom lotniska, że jestem rezydentem studentem, a nie turystą, i mieszkam w akademiku, i bardzo tęsknię za swoim pokojem i truskawkowym taiyaki (bez tego ostatniego), nie potrafili powiedzieć, co się ze mną stanie.
Idealnie - więcej paniki, zero konkretnych informacji. Sam stres mógłby spowodować u mnie gorączkę która wysłałaby mnie do kwarantanny. Nie zapominajmy o tym, że kaszlałam. Im bardziej oddalałam się od zanieczyszczonych i dusznych delhijskich ulic, tym mniej, ale to nieważne, to najmniej odpowiedni moment w historii mojego życia, by kaszleć.
Nigdy nie leciałam tak pustym samolotem. Dali nam lody Haagen Dazs na deser i w normalnych warunkach byłabym bardzo podekscytowana. W tych warunkach tylko zamroziły mi mózg (to był naprawdę spory kubeczek lodów), co pomogło mi beznamiętnie podejść do kontroli zdrowia na lotnisku.
Nie przedłużając - w Osace dostałam niebieską kartę, oznaczającą, że jestem zdrowa (prawdopodobnie) i mogę sobie iść. Po wypełnieniu dwóch czy trzech formularzy i sprawdzeniu temperatury. Pytali mnie nawet, na co byłam szczepiona, i ja nie wiedziałam, czym są te choroby po angielsku, więc japoński lekarz użył telefonu, by przetłumaczyć swoje słowa, ale na portugalski, więc powiedziałam mu po japońsku, że potrzebuję tego na polski. Przemknęło mi przez myśl, że to tę historię będę opowiadać wnukom bardziej niż przypadkowe kupienie owoców chlebowca na rynku w Malezji, tylko dlaczego tyle stresu jest potrzebne do tworzenia wspomnień, od których przechodzi dreszcz?
Kilkanaście godzin później, po włożeniu japońskiej karty sim z powrotem do telefonu, radości spowodowanej widokiem japońskiej toalety i automatów z napojami, koczowaniu kilka godzin w kawiarni i całej nocy w autobusie (jest kilka razy tańszy od pociągu i samolotu) i po długim spacerze w deszczu, byłam z powrotem w akademiku. Dowiedziałam się na wejściu, że przez dwa tygodnie najlepiej, gdybym w ogóle nie wychodziła z pokoju. Dostałam termometr i kartę, w której mogę wpisywać wszelkie podejrzane objawy. Po japońsku.
Mój pokój nigdy nie był tak pusty. Nagle mam tyle przestrzeni dla siebie, i tyle czasu, i udało się, wróciłam do domu przynajmniej w pewnym sensie. Byłam tak skołowana i zdezorientowana poprzednimi wydarzeniami, że nie wiedziałam, czy się cieszę tak naprawdę. Pomimo że kilkanaście godzin wcześniej twierdziłam, że jeśli tylko uda mi się wrócić do mojego pokoju, to dobrowolnie zostanę w nim z przyjemnością przez co najmniej miesiąc.
japońskie studentki jeszcze się nie wprowadziły - cały akademik jest bardziej podejrzanie cichy niż zwykle
I tu przechodzimy do tęsknoty za domem. Wcześniej czułam ją w śladowych ilościach, a nagle okazało się, że ma wiele poziomów.
Bo jeszcze zanim sytuacja zrobiła się trudna, czułam ją znacznie bardziej niż zazwyczaj. To było coś w rodzaju: cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem, zawsze marzyłam o tym, by zwiedzać wiele różnorodnych miejsc i tak dalej, ale dzieje się tyle rzeczy, że nawet Japonia wydaje mi się bardzo odległa - co dopiero Polska. Jak błogo i przyjemnie byłoby, gdyby ten lot był nie do Kuala Terengganu, a do Warszawy, gdybym mogła zobaczyć więcej europejskich twarzy, gdybym usłyszała komunikaty po polsku, gdybym rozumiała, co jest napisane na opakowaniu, gdybym mogła wejść do piekarni i powąchać świeżo upieczony bochenek, zabrać go do domu i posmarować grubo masłem, wypić kawę z rodzicami, pokłócić się z siostrą, pojechać na wydział, iść nad Wisłę i wypić piwo - wiecie, normalne rzeczy. Gdybym mogła przeteleportować się do Polski na trzy dni albo nawet trzy godziny, ale potem wrócić do przygody - to byłoby idealne. Nigdy nie czułam czegoś takiego na Malcie, w Japonii trochę tak, ale dopiero opuszczając japoński dom na kilkutygodniową intensywną wyprawę, zwiększyłam dystans od prawdziwego domu do coraz trudniejszych do ogarnięcia umysłem rozmiarów.
Ale dopiero kilka ostatnich dni w Indiach przeniosły tęsknotę za domem do całkowicie nowego wymiaru. Leżałam na łóżku w hostelu, nie mając w pobliżu nikogo znajomego, nie planując tego wcześniej, z koronawirusem grasującym po ulicach miasta, mieszaniną obcych języków dookoła i brakiem wiedzy, gdzie i co zjem na kolację. Albo siedziałam na lotnisku, nie mogąc z nikim porozmawiać, ani nawet napisać, ani nawet się rozpłakać jak dziecko, bo to nie miejsce ani czas, by być dzieckiem. W miejscu i czasie, gdy właśnie chcesz być dzieckiem, któremu ktoś powie: będzie dobrze, tylko zrób to i to, a potem pójdziemy do domu i zjemy rosół.
でも、だいじょぶ。Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, co cię nie zabije, to cię wzmocni i tak dalej. Zarzekałam się, że mam dość podróżowania na dobre, bo to same kłopoty, ale już planuję kolejne wyjazdy. Tylko może po wirusie, albo przynajmniej po kwarantannie.
Trzymajcie się zdrowo.
[ENGLISH]
For the last several months I have been stretching the meaning of what we can call "being far from home". Apart from the fact that I've been stretching the meaning of "home" - or deforming it. At one point during my last trips, I missed three places at once: Japan, Poland and Malta, each of them as my home, in each case for completely different reasons.
I won't write about Thailand here, nor about Hong Kong, nor about Japan, but about the homesickness (apparently it exists) and about the virus which made a lot of things impossible all of a sudden.
First, it made my trip to Thailand impossible.
Then, in the end of my stay in India, it made impossible my stay at the place I had stayed so far and I got to know this an evening before.
Finally, it made impossible my return to Fukuoka and I got to know this at Delhi airport.
But first things first.
So first I was angry and disappointed that I lost the opportunity to eat mango sticky rice every day, to play with all Sign's cats, try dishes with names sounding like names of Thai temples and go to temples with names which sound like names of Thai dishes, and over 400 euros that I spent on new flight ticket from India.
(it was last month, when in Poland still no one thought about attacking supermarkets and quarantines, in Italy several hundreds of people didn't die every day and borders were not closed)
Alright, that's sad, but it's not any kind of terrible life tragedy, you can say. Besides, I had enough travelling recently, you can think. Especially in times of plague.
I shouldn't be mad if I don't tick off another country on the scratch map that I left in Poland anyway. I will see a little less, and what. In the last several month I experienced so much and I visited as diverse envinronments as one can imagine. Changing time zones doesn't excite me any more, there is nothing special in keeping three different currencies in my wallet either. I drove a campervan on New Zealand's mountain winding roads, so pure and empty that you can drive for half a day without passing by a single vehicle and walked on the crowded streets of Delhi where you have to squeeze between people and vehicles, with noise so loud you cannot hear your thoughts and air so heavy that you can cut it with a knife.
Anyway, I could probably use such a lesson (humility lesson?). I've been lucky enough so far. Since it wasn't until the pandemic and global crisis that I had to realize that not everything in life always goes as planned and there are things I cannot overcome, no matter what I do.
Okay.
I came to terms with temporary lack of Thailand in my life and after many hesitations I booked new flights via Hong Kong.
It would be stupid if cancelled plans for Thailand ruined the rest of my remaining vacation, so I had to switch from frustration mode back to adventure mode and make the most of my stay in India.
Or not really, because misfortunes come in threes.
New coronavirus cases are being confirmed in India. Coincidentally, during the time I was travelling and in the cities on my route. Finally, like the cherry on the top of a cake, they confirmed one case in the neighbourhood I temporarily lived in and a note from authorities to my friend's parents, that I, as a foreigner, cannot stay there any longer.
I like spontaneity in small, everyday activities, but when it comes to travelling, somehow I am not spontaneous at all. Normally I book hotels or transportation at least two months in advance, I rarely change plans and so on. Add to this the fact that I am in a foreign country, still new to me, I have spent several past weeks in a comfortable company of people who are functioning well in this and basically manage everything for me and the shock caused by the speed of changing the situation. I felt that I lost control over my life and was so lost in the reality that I wasn't sure if I could handle the simple task of getting food.
And that all the events of those days were a crazy rollercoaster ride rather than just a slide down the slope, I had new friends an hour after moving in to the hostel and I had a really great time. It was like being in a badly edited movie. I never thought I could meet people so quickly and so quickly become attached to a place. I was like a child who doesn't want to go to visit distant relatives, but by the time the weekend is over, has so much fun that cries on the way back home. Suddenly I had a million options how to spend my day, I knew the best restaurants and ice cream shops in the area and almost forgot about coronavirus and homesickness.
Not for a long time, of course.
During the check-in at Delhi airport I was informed that I am flying to Osaka, not Fukuoka, because my flight was cancelled. Just like that. It's not like they sent me a notification or something. Osaka is quite far away. It's not even the same island.
You know, I like surprises, but this one was a bit too much. This, combined with the fact that I couldn't connect to the internet, caused me to lose control over my life for the second time in a few days only. Worse! In the real and virtual world there was nobody I could share my frustration with.
Unable to connect to the internet, I couldn't check transportation options from Osaka to Fukuoka for the next day, but soon I found out that even that may be unnecessary. Because when I landed in Hong Kong, I saw a piece of paper with my name and it wasn't a warm welcome like in the movies. I was informed that Japan increased restrictions the previous evening and only two airports (Osaka and one in Tokyo, hence my flight cancelled) accept foreigners and send all of them for 2-weeks quarantine in a designated place, I cannot use public transport and so on.
I thought quickly: it would be great if I knew earlier, I would book different flight and come back to Fukuoka one day before, like a normal person, not like a lost time traveler who came to 18th century Japan when the country was closed and only two or three ports accepted foreign traders.
(of course I also thought that it would suck because I would spend less time in that hostel in Delhi - see, I was slowly losing my mind and ability to evaluate my situation)
When I told the airport staff that I am Japanese resident-student, not a tourist, and I live in a dorm, I miss my room and strawberry taiyaki very much (without the last one), they couldn't say what will happen to me.
That was just perfect: more panic, zero specific information. Stress alone could cause fever that would send me to quarantine. Let's not forget that I was caughing. The more I moved away from polluted and stuffy Indian streets, the less I coughed, but that didn't matter, that was the least appropriate moment of my life to cough.
I have never seen such an empty flight. They gave us strawberry Haagen Dazs ice cream for dessert and under normal conditions I would be very excited. Under current conditions, it only managed to freeze my brain (it was quite a big cup), which helped me to dispassionately approach health control at the airport.
Making the story shorter - they gave me blue card which means that I was healthy (probably) and free to go wherever I wish. After completing two or three forms and checking body temperature. They even asked me what I was vaccinated for, and I didn't know these diseases' names in English, so the doctor translated for me to Portuguese, and I told him in Japanese, that I need them in Polish. It crossed my mind that I will be telling my grandchildren this story more likely than buying jackfruit at the market in Malaysia, but why so much stress is needed to create memories that give you a thrill?
A dozen or so hours later, after inserting Japanese sim card back to my phone, joy caused by the view of Japanese toilet and vending machines, camping in the cafe for some time, spending the night on a bus (several times cheaper than train and flight) and a long walk in the rain I was back in the dorm. Dorm manager informed me that it would be the best if for two weeks I stayed in my room. I got a thermometer and a paper which I can fill in with any suspicious symptomps. In Japanese.
My room has never been so empty. Suddenly I have so much space for myself, and so much time, and I did it, I managed to come back home at least in some way of understanding "home". I was so confused by all previous events that I didn't really know if I was happy at all. Despite the fact that several hours before I claimed that if I could get back to my room, I would stay inside happily for at least a month.
And here we go to the homesickness. Earlier I wasn't sure if it exists at all, and it turned out that it has many levels.
Because even before the situation got difficult, I felt more homesick than usually. It was something like: I'm glad to be where I am, I've always dreamt of visiting many different places and so on, but so many things are happening that even Japan seems so distant - let alone Poland. How blissful and pleasant it would be if this particular flight wasn't to Kuala Terengganu, but to Warsaw, if I could see more European faces, if I heard announcements in Polish, if I understood what is written on the packaging, if I could enter the bakery and smell freshly baked loaf, take it home and spread a thick layer of butter, have a morning coffee with parents, fight with sister a bit, go to the faculty, walk along Vistula river and have a beer - you know, normal things. If I could teleport myself to Poland for three days or even for three hours, but then return to the adventure - it would be perfect. I never felt anything like that when I lived in Malta, in Japan a little bit I did, but only after leaving Japanese home for several weeks of intense traveling, I increased the distance from real home to difficult to control by my mind size.
But it was last days in India and the way back to Japan that moved homesickness to a whole new dimension. I was laying on the bed in hostel, without having anyone nearby, without having planned this whole thing before, with coronavirus in the streets, a mixture of foreign languages around and with no knowledge of what and where I will eat for dinner. Or I was sitting at the airport, unable to talk to anyone, not even to text anyone, not even to cry like a child because this is not a place or time to be a child. In a place and time that you just want to be one. Where someone would say: it will be okay, you only have to do this and that and later we will go home and eat chicken soup.
でも、だいじょぶ。There is no evil that wouldn't turn out for good, what won't kill you, will only make you stronger and so on. I swore that I am fed up with travelling for good, because it is only trouble. But less than two weeks after, I am planning new trips. Maybe after the virus, or, well, at least after the quarantine.
Please, stay healthy.
でも、だいじょぶ。Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, co cię nie zabije, to cię wzmocni i tak dalej. Zarzekałam się, że mam dość podróżowania na dobre, bo to same kłopoty, ale już planuję kolejne wyjazdy. Tylko może po wirusie, albo przynajmniej po kwarantannie.
Trzymajcie się zdrowo.
[ENGLISH]
For the last several months I have been stretching the meaning of what we can call "being far from home". Apart from the fact that I've been stretching the meaning of "home" - or deforming it. At one point during my last trips, I missed three places at once: Japan, Poland and Malta, each of them as my home, in each case for completely different reasons.
I won't write about Thailand here, nor about Hong Kong, nor about Japan, but about the homesickness (apparently it exists) and about the virus which made a lot of things impossible all of a sudden.
First, it made my trip to Thailand impossible.
Then, in the end of my stay in India, it made impossible my stay at the place I had stayed so far and I got to know this an evening before.
Finally, it made impossible my return to Fukuoka and I got to know this at Delhi airport.
But first things first.
So first I was angry and disappointed that I lost the opportunity to eat mango sticky rice every day, to play with all Sign's cats, try dishes with names sounding like names of Thai temples and go to temples with names which sound like names of Thai dishes, and over 400 euros that I spent on new flight ticket from India.
(it was last month, when in Poland still no one thought about attacking supermarkets and quarantines, in Italy several hundreds of people didn't die every day and borders were not closed)
mango sticky rice which I will not eat
Alright, that's sad, but it's not any kind of terrible life tragedy, you can say. Besides, I had enough travelling recently, you can think. Especially in times of plague.
I shouldn't be mad if I don't tick off another country on the scratch map that I left in Poland anyway. I will see a little less, and what. In the last several month I experienced so much and I visited as diverse envinronments as one can imagine. Changing time zones doesn't excite me any more, there is nothing special in keeping three different currencies in my wallet either. I drove a campervan on New Zealand's mountain winding roads, so pure and empty that you can drive for half a day without passing by a single vehicle and walked on the crowded streets of Delhi where you have to squeeze between people and vehicles, with noise so loud you cannot hear your thoughts and air so heavy that you can cut it with a knife.
Anyway, I could probably use such a lesson (humility lesson?). I've been lucky enough so far. Since it wasn't until the pandemic and global crisis that I had to realize that not everything in life always goes as planned and there are things I cannot overcome, no matter what I do.
Okay.
I came to terms with temporary lack of Thailand in my life and after many hesitations I booked new flights via Hong Kong.
It would be stupid if cancelled plans for Thailand ruined the rest of my remaining vacation, so I had to switch from frustration mode back to adventure mode and make the most of my stay in India.
tfw you know that this stairway leads nowhere but you still want to go up
Or not really, because misfortunes come in threes.
New coronavirus cases are being confirmed in India. Coincidentally, during the time I was travelling and in the cities on my route. Finally, like the cherry on the top of a cake, they confirmed one case in the neighbourhood I temporarily lived in and a note from authorities to my friend's parents, that I, as a foreigner, cannot stay there any longer.
I like spontaneity in small, everyday activities, but when it comes to travelling, somehow I am not spontaneous at all. Normally I book hotels or transportation at least two months in advance, I rarely change plans and so on. Add to this the fact that I am in a foreign country, still new to me, I have spent several past weeks in a comfortable company of people who are functioning well in this and basically manage everything for me and the shock caused by the speed of changing the situation. I felt that I lost control over my life and was so lost in the reality that I wasn't sure if I could handle the simple task of getting food.
And that all the events of those days were a crazy rollercoaster ride rather than just a slide down the slope, I had new friends an hour after moving in to the hostel and I had a really great time. It was like being in a badly edited movie. I never thought I could meet people so quickly and so quickly become attached to a place. I was like a child who doesn't want to go to visit distant relatives, but by the time the weekend is over, has so much fun that cries on the way back home. Suddenly I had a million options how to spend my day, I knew the best restaurants and ice cream shops in the area and almost forgot about coronavirus and homesickness.
Not for a long time, of course.
During the check-in at Delhi airport I was informed that I am flying to Osaka, not Fukuoka, because my flight was cancelled. Just like that. It's not like they sent me a notification or something. Osaka is quite far away. It's not even the same island.
You know, I like surprises, but this one was a bit too much. This, combined with the fact that I couldn't connect to the internet, caused me to lose control over my life for the second time in a few days only. Worse! In the real and virtual world there was nobody I could share my frustration with.
Unable to connect to the internet, I couldn't check transportation options from Osaka to Fukuoka for the next day, but soon I found out that even that may be unnecessary. Because when I landed in Hong Kong, I saw a piece of paper with my name and it wasn't a warm welcome like in the movies. I was informed that Japan increased restrictions the previous evening and only two airports (Osaka and one in Tokyo, hence my flight cancelled) accept foreigners and send all of them for 2-weeks quarantine in a designated place, I cannot use public transport and so on.
I thought quickly: it would be great if I knew earlier, I would book different flight and come back to Fukuoka one day before, like a normal person, not like a lost time traveler who came to 18th century Japan when the country was closed and only two or three ports accepted foreign traders.
(of course I also thought that it would suck because I would spend less time in that hostel in Delhi - see, I was slowly losing my mind and ability to evaluate my situation)
When I told the airport staff that I am Japanese resident-student, not a tourist, and I live in a dorm, I miss my room and strawberry taiyaki very much (without the last one), they couldn't say what will happen to me.
That was just perfect: more panic, zero specific information. Stress alone could cause fever that would send me to quarantine. Let's not forget that I was caughing. The more I moved away from polluted and stuffy Indian streets, the less I coughed, but that didn't matter, that was the least appropriate moment of my life to cough.
I have never seen such an empty flight. They gave us strawberry Haagen Dazs ice cream for dessert and under normal conditions I would be very excited. Under current conditions, it only managed to freeze my brain (it was quite a big cup), which helped me to dispassionately approach health control at the airport.
Making the story shorter - they gave me blue card which means that I was healthy (probably) and free to go wherever I wish. After completing two or three forms and checking body temperature. They even asked me what I was vaccinated for, and I didn't know these diseases' names in English, so the doctor translated for me to Portuguese, and I told him in Japanese, that I need them in Polish. It crossed my mind that I will be telling my grandchildren this story more likely than buying jackfruit at the market in Malaysia, but why so much stress is needed to create memories that give you a thrill?
A dozen or so hours later, after inserting Japanese sim card back to my phone, joy caused by the view of Japanese toilet and vending machines, camping in the cafe for some time, spending the night on a bus (several times cheaper than train and flight) and a long walk in the rain I was back in the dorm. Dorm manager informed me that it would be the best if for two weeks I stayed in my room. I got a thermometer and a paper which I can fill in with any suspicious symptomps. In Japanese.
My room has never been so empty. Suddenly I have so much space for myself, and so much time, and I did it, I managed to come back home at least in some way of understanding "home". I was so confused by all previous events that I didn't really know if I was happy at all. Despite the fact that several hours before I claimed that if I could get back to my room, I would stay inside happily for at least a month.
Japanese sudents haven't moved in yet - dorm is even quieter than usually
And here we go to the homesickness. Earlier I wasn't sure if it exists at all, and it turned out that it has many levels.
Because even before the situation got difficult, I felt more homesick than usually. It was something like: I'm glad to be where I am, I've always dreamt of visiting many different places and so on, but so many things are happening that even Japan seems so distant - let alone Poland. How blissful and pleasant it would be if this particular flight wasn't to Kuala Terengganu, but to Warsaw, if I could see more European faces, if I heard announcements in Polish, if I understood what is written on the packaging, if I could enter the bakery and smell freshly baked loaf, take it home and spread a thick layer of butter, have a morning coffee with parents, fight with sister a bit, go to the faculty, walk along Vistula river and have a beer - you know, normal things. If I could teleport myself to Poland for three days or even for three hours, but then return to the adventure - it would be perfect. I never felt anything like that when I lived in Malta, in Japan a little bit I did, but only after leaving Japanese home for several weeks of intense traveling, I increased the distance from real home to difficult to control by my mind size.
But it was last days in India and the way back to Japan that moved homesickness to a whole new dimension. I was laying on the bed in hostel, without having anyone nearby, without having planned this whole thing before, with coronavirus in the streets, a mixture of foreign languages around and with no knowledge of what and where I will eat for dinner. Or I was sitting at the airport, unable to talk to anyone, not even to text anyone, not even to cry like a child because this is not a place or time to be a child. In a place and time that you just want to be one. Where someone would say: it will be okay, you only have to do this and that and later we will go home and eat chicken soup.
でも、だいじょぶ。There is no evil that wouldn't turn out for good, what won't kill you, will only make you stronger and so on. I swore that I am fed up with travelling for good, because it is only trouble. But less than two weeks after, I am planning new trips. Maybe after the virus, or, well, at least after the quarantine.
Please, stay healthy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz